Bez względu na łagodny przebieg erupcji Fagradalsfjall nie powinniśmy zapominać, że wulkany to śmiercionośna siła, która powoduje zniszczenie i ludzkie cierpienie, a wrzucanie zdjęć z przygotowywania na zastygającej lawie posiłków – poza podkręceniem statystyk Instagrama – niczemu nie służy, jest raczej wyrazem nieodpowiedzialności.
Zdjęcie główne: Toby Elliott / Unsplash
W połowie marca rozpoczęła się erupcja islandzkiego wulkanu Fagradalsfjall. Z dwustumetrowej szczeliny w dolinie Geldingadalir zaczęła wypływać lawa, która w następnych dniach znajdowała ujście również w innych rozpadlinach i kraterach. W efekcie powstał rozległy wulkaniczny kompleks, który – mimo pandemii koronawirusa – zaczął przyciągać tysiące turystów.
Wybuchy wulkanów to na Islandii częste zjawisko. Wyspa ta znajduje się na szczycie Grzbietu Śródatlantyckiego – potężnego „łańcucha górskiego”, ciągnącego się z północy na południe na dnie Atlantyku. Jest to strefa bardzo aktywna wulkanicznie. W efekcie przynajmniej raz na kilka lat dochodzi na Islandii do erupcji, która – z racji łatwej dostępności i mody na Islandię – rozsławia wyspę. O ile poprzednie wybuchy wulkanów, na przykład erupcja Eyjafjallajökull z 2010 roku, były traktowane z ostrożnością i respektem, erupcja Fagradalsfjall znacznie zmniejszyła dystans między człowiekiem a wulkanem.
Fagradalsfjall nie jest wulkanem eksplozywnym. Oznacza to, że w jego kraterze nie gromadzi się duża ilość gazów wulkanicznych i materiałów piroklastycznych, a jego erupcja ma raczej spokojny przebieg (podobne wulkany znajdują się między innymi na Hawajach). Wylewająca się z karteru Fagradalsfjall lawa nie rozrywa krateru i można ją obserwować z bliskiej odległości. W przypadku bardziej eksplozywnych wulkanów – a do takich należał między innymi wspomniany wcześniej Eyjafjallajökull – byłoby to niemożliwe.
Efektem łagodnej erupcji wulkanu Fagradalsfjall jest olbrzymie zainteresowanie tym zjawiskiem, które różni się od tego, jakie towarzyszyło poprzednim wybuchom. Władze Islandii – w trosce o bezpieczeństwo turystów – wytyczyły specjalny szlak, z którego można obserwować erupcję. Internet zalały tysiące zdjęć przedstawiających lawę wypływającą z islandzkiego wulkanu i rozświetlone czerwienią nocne niebo nad Reykjavikiem (wulkan ten znajduje się stosunkowo blisko stolicy Islandii). Niezwykłe wrażenie robią filmy z dronów przelatujących nad plującym lawą kraterem. Obok tych obrazów – pięknych i zjawiskowych, bo przedstawiających potęgę natury w całej pełni – w internecie zaczęły pojawiać się również zdjęcia, jakich wcześniej nie widzieliśmy, ukazujące wielokilometrowe korki samochodów zmierzających w kierunku wulkanu (zwykle korki tworzyły się w drugą stronę), rozradowanych i beztroskich ludzi, którzy nad strumieniem rozgrzanej do 1000 stopni Celsjusza lawy urządzają pikniki, grają w siatkówkę, a na zastygającej skorupie grillują kiełbaski i parzą kawę.
Między rokiem 1500 a 2017 na skutek działalności wulkanów śmierć poniosło ponad 287 tys. osób, a więc średnio 540 osób rocznie.
Bez względu na łagodny przebieg erupcji Fagradalsfjall nie powinniśmy zapominać, że wulkany to śmiercionośna siła, która powoduje zniszczenie i ludzkie cierpienie, a wrzucanie zdjęć z przygotowywania na zastygającej lawie posiłków – poza podkręceniem statystyk Instagrama – niczemu nie służy, jest raczej wyrazem nieodpowiedzialności. Przebywanie w bezpośrednim sąsiedztwie zastygającej lawy to nie tylko łamanie zasad islandzkich władz (zejście ze szlaku), ale także narażenie się na poparzenia i zatrucie gazami, które uwalniają się zarówno z samego wulkanu, jak również z wpływającej z niego lawy. Poza tym to wyraz ignorancji wobec potęgi natury, która – choć piękna – zabija. Według danych przedstawionych na stronie PAP Nauka w Polsce, między rokiem 1500 a 2017 na skutek działalności wulkanów śmierć poniosło ponad 287 tys. osób, a więc średnio 540 osób rocznie.
Polska leży w strefie obecnie nieaktywnej sejsmicznie. Wulkan to dla nas egzotyczne pojęcie, z którym większość z nas spotkała się jedynie na lekcji geografii. Ale w innych rejonach świata to naprawdę zabójcze zjawisko. 18 maja 1980 roku wybuchł wulkan Mount St Helens. Była to największa katastrofa wulkaniczna w historii Stanów Zjednoczonych. Jej siła była 20 tys. razy większa od wybuchu pierwszej, zrzuconej na Hiroszimę bomby atomowej. W wyniku eksplozji góra straciła 400 metrów wysokości, a uwolniona do atmosfery chmura popiołu krążyła w ziemskiej atmosferze przez kolejne 2 tygodnie. Była to jedna z najlepiej sfotografowanych, udokumentowanych i najbardziej zjawiskowych erupcji wulkanicznych w historii. W jej wyniku śmierć poniosło 57 osób. Jedną z nich był wulkanolog David Johnston, który poświęcił życie, by ostrzec przed wybuchem. Znajdował się blisko góry do samego końca i był pierwszym, który zgłosił erupcję przez radio. Kilka sekund po wypowiedzeniu słynnych słów „Vancouver! Vancouver! To jest to!” już nie żył.
Wulkany są piękne, a fascynacja nimi nie ma w sobie nic złego. Gdyby nie pandemia koronawirusa, sam chętnie wróciłbym na Islandię, żeby z wytyczonego szlaku zobaczyć na własne oczy erupcję Fagradalsfjall. Ale z pewnością nie chciałbym łamać zasad i narażać zdrowia, a może nawet życia, dla kilku szpanerskich zdjęć.
Chociaż ostatnio sporo słyszymy o wulkanach – Etnie, Fagradalsfjall, a także La Soufriere na Filipinach – traktujemy je raczej jak geograficzną ciekawostkę. Zapominamy, że w innych rejonach świata wulkany stanowią poważny problem i zagrażają życiu. Brak roztropności na linii człowiek – wulkan to wyraz nieodpowiedzialności i braku szacunku dla tych, którzy stracili swoje życie podczas erupcji.
Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl