P

Powołanie do bycia influencerem

Wiem, to brzmi dziwnie. Ale dlaczego chrześcijanin, który tworzy treści w sieci, nie miałby traktować swojej pracy jak okazji do dawania świadectwa i służenia innym? Czy nie o to właśnie chodzi w powołaniu?

Zdjęcie główne: Lucian Novosel / Unsplash

W poniedziałek watykańska Dykasteria ds. Komunikacji opublikowała dokument zatytułowany „Ku pełnej obecności. Duszpasterska refleksja na temat zaangażowania w mediach społecznościowych”. W liczącym 20 stron opracowaniu znalazło się wiele interesujących i aktualnych informacji, dotyczących korzystania z mediów społecznościowych przez współczesnych – zwłaszcza młodych – użytkowników sieci.

Czytając fragmenty dokumentu nie byłem zaskoczony tematami, na które zwrócili uwagę eksperci. Ich spostrzeżenia pokrywają się bowiem z tym, co sam dostrzegam, korzystając już od wielu lat z mediów społecznościowych – wspaniałego narzędzia ale jednocześnie wyzwania naszych czasów. Watykański dokument zwraca między innymi uwagę na przeciążenie informacyjne, psychologiczny mechanizm odpowiedzialny za „skrolowanie”, uzależnienie od stymulacji cyfrowej oraz znaczenie ciszy, której tak bardzo nam dzisiaj brakuje. Nie pominięto również zagrożeń związanych z korzystaniem z mediów społecznościowych. Wspomniano m.in. o wystawieniu użytkowników na łaskę i niełaskę algorytmów, które są odpowiedzialne za dostarczanie nam spersonalizowanych informacji – często skrajnych, a do tego nieprawdziwych – powodując pogłębianie podziałów społecznych i wyzwalanie ekstremistycznych zachowań.

W dokumencie sporo miejsca poświęcono również byciu, a może bardziej powołaniu do bycia influencerem. I chyba ten wątek zainteresował mnie najbardziej. Kim jest influencer? W największym skrócie jest to osoba, która dzięki swojemu zasięgowi (w mediach społecznościowych liczba osób, do których dotarła informacja) może oddziaływać na swoich odbiorców. W sieci można znaleźć miliony infuencereów – od mówców motywacyjnych i coachów, przez blogerów (podróżników, psychologów, miłośników gotowania), po patosteamerów. W tak zróżnicowanym i pełnym skrajnych treści świecie nie jest wcale łatwo się odnaleźć, zwłaszcza ludziom młodym, dla których smartfon jest nieodłącznym towarzyszem każdej wolnej chwili.

Od marca prowadzę zajęcia z dziennikarstwa na jednej z krakowskich uczelni. Gdy na pierwszym spotkaniu zapytałem studentów (na roku jest ich ponad stu) o to, które „miejsca” w internecie są dla nich źródłem informacji, jedynie kilka osób wskazało portale internetowe. Miażdżąca większość (jakieś 90 proc.) odpowiedziała, że najczęściej poszukuje informacji na Instagramie i TikToku (rzadziej na Facebooku, Twitterze lub YouTube) i poświęca na to dziennie około dwóch godzin (można to łatwo sprawdzić, bo systemy operacyjne smartfonów podają takie zestawienia). Odpowiedź studentów jest niepokojąca, ponieważ właśnie Instagram i TikTok stanowią największe wyzwanie dla młodych ludzi.

Algorytmy mediów społecznościowych wiedzą o nas o wiele więcej, niż nam się wydaje i o wiele więcej, niż chcielibyśmy, żeby wiedziały.

Aby się o tym przekonać, wystarczy obejrzeć na Netflixie film „Dylemat społeczny”. To fabularyzowany dokument, pokazujący, jak algorytmy w mediach społecznościowych wpływają na nasze zachowania. Wniosek z filmu jest konkretny: to, co robią z nami stworzone przez programistów narzędzia, przeraża. Okazuje się, że algorytmy wiedzą o nas o wiele więcej, niż nam się wydaje i o wiele więcej, niż chcielibyśmy, żeby wiedziały. Znają nasz plan dnia, wiedzą, na jakich osobach nam zależy, kiedy sięgamy po telefon, gdzie aktualnie jesteśmy i kiedy wyświetlić nam powiadomienie, by zdobyć naszą uwagę. A do tego nieustannie się uczą i wyciągają wnioski ze swoich błędów. Myślę, że w większym lub mniejszym stopniu doświadczył tego każdy, kogo zaskoczyła precyzja z jaką Facebook, Instagram lub TikTok podsuwa treści. Właśnie te media społecznościowe są odpowiedzialne za wiele naszych problemów (uzależniają, powodują, że porównujemy się z innymi, niszczą nasze zdrowie psychiczne). Oczywiście platformy te niosą również wiele pozytywów (dostarczają informacje, inspirują, edukują, poszerzają horyzonty). Nie zmienia to jednak faktu, że wykorzystywane w sposób niedojrzały, kompulsywny, w kryzysie depresyjnym, powodują więcej szkód, niż korzyści.

Dobrze, że Watykan zareagował. Nawet jeśli oficjalny dokument Dykasterii ds. Komunikacji nie jest rewolucyjny i został wydany bardzo późno (tak naprawdę mamy już nowe wyzwania – chatboty i tworzącą własne treści sztuczną inteligencję), głos Watykanu podkreśla coś, o czym często zapominamy. Czytamy w dokumencie: „Każdy chrześcijanin powinien być świadom swojego potencjalnego wpływania na innych, niezależnie od liczby osób, które go obserwują”. Dotyczy to również, a może przede wszystkim obecności chrześcijan w internecie.

Czy to oznacza, że istnieje powołanie do bycia influencerem? Myślę, że tak i jeśli tworzymy treści w internecie, nawet jeśli mamy tylko kilkudziesięciu odbiorców, spoczywa na nas olbrzymia odpowiedzialność. „Jakie tworzę treści w mediach społecznościowych? Co chcę przez nie wyrazić? Staram się nimi inspirować, czy tylko się chwalę? Dlaczego piszę bloga? Co udostępniam znajomym w prywatnych wiadomościach?”. To pytania, na które warto sobie odpowiedzieć. Nie oznacza to oczywiście, że ktoś, kto prowadzi stronę internetową o gotowaniu ma nagle zmienić profil i pisać rozważania do Ewangelii (mogłoby to wywołać wiele niepotrzebnego zamieszania). Może natomiast napisać artykuł o sensie postu i podzielić się świadectwem, dlaczego pości w piątek. Ktoś, kto prowadzi stronę poświęconą podróżom, może napisać artykuł o tym, dlaczego nie warto na urlopie rezygnować z niedzielnej mszy świętej. Pomysłów i rozwiązań jest wiele, mają one jednak jeden wspólny mianownik. Jeśli jesteśmy chrześcijanami, nie wstydźmy się tego! Róbmy swoje i miejmy nadzieję, że publikowane przez nas treści trafią do ludzi, do których mają trafić, nawet jeśli będą to jednostki, gdzieś na peryferiach naszych zasięgów.

Jeśli tworzymy treści w internecie, nawet jeśli mamy tylko kilkudziesięciu odbiorców, spoczywa na nas olbrzymia odpowiedzialność.

Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej kwestii, którą porusza watykański dokument. Czytamy w nim: „Przy takim przeładowaniu bodźcami i danymi, które dostajemy, cisza jest cennym darem, bo zapewnia przestrzeń na koncentrację i rozeznanie”. To bardzo trafna uwaga. Przebodźcowanie i brak kontaktu z „tu i teraz” to ogromny problem, z którym musimy się mierzyć. Sam, chociaż staram się o tym pamiętać i jestem świadom znaczenia ciszy i bycia offline dla modlitwy, rozwoju duchowego i wspomnianego „rozeznania”, często o tym zapominam. A przecież jest to fundament, bez którego prędzej czy później runie każda budowla. Może więc warto zadbać o to, by chociaż na jeden dzień w tygodniu wyłączyć w telefonie transmisję danych? Będzie on nadal służył jako narzędzie komunikacji, ale bez rozpraszaczy w postaci mediów społecznościowych i powiadomień (nie dostaniemy wiadomości z Messendżera i WhatsAppa, ale ten kto będzie chciał się z nami skontaktować, zadzwoni lub napisze SMS). Ważną częścią takiego dnia może być godzinny spacer w milczeniu i na przykład obserwowanie przyrody. Taki „cyfrowy detoks” na pewno przyniesie nam wiele korzyści i z powrotem nakieruje nasze myśli na sprawy istotne.

Powołanie do bycia influencerem może brzmi dziwnie. Ale dlaczego chrześcijanin, który tworzy treści w sieci, nie miałby traktować swojej pracy jak okazji do dawania świadectwa i służenia innym? Czy nie o to właśnie chodzi w powołaniu? Myślę, że świat nie potrzebuje już więcej narcystycznych kont i patostreamerów. Świat potrzebuje ludzi dających świadectwo, żyjących zwyczajnie i normalnie, mających swoje pasje, zainteresowania i aktywności, którzy pokażą, że będąc influencerem, można być również chrześcijaninem i że nie ma się czego wstydzić.

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl

CategoriesLifestyle
Piotr Kosiarski

Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek, dziś jestem dziennikarzem, a moją największą pasją jest podróżowanie. To ono sprawia mi frajdę i mobilizuje do pisania. Uważam, że rzeczy materialne starzeją się i tracą na wartości, a radość z podróżowania jest ponadczasowa i bezcenna. Moim ulubionym kierunkiem jest północ, a dokładniej wszystko „w górę” od pięćdziesiątego równoleżnika. Od miast wolę naturę, najlepiej oglądaną z okna pociągu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *