L

Leszek Naziemiec: W zimnej wodzie mam najbliższy kontakt z naturą

– Mam bardzo dobrą adaptację do zimna i po prostu kocham pływać w dzikich akwenach. Gdy przepłynąłem Wisłę, przyszła pora na północną rzekę, w której nikt wcześniej nie pływał w czepku i kąpielówkach – mówi Leszek Naziemiec. Polak, który jako pierwszy przepłynął w subarktycznym Jukonie 250 kilometrów, opowiada o fascynacji dzikim pływaniem, kontakcie z przyrodą oraz o tym, jak zdobyć adaptację do lodowatej wody.

Zdjęcie główne: Tomasz Woźniczka

Piotr Kosiarski: Jesteś pierwszym człowiekiem, który przepłynął w subarktycznym Jukonie 250 km. Bez neoprenowej pianki i innych wspomagaczy.

Leszek Naziemiec: Woda w Jukonie tak naprawdę była dość ciepła. Prawdę powiedziawszy, spodziewałem się chłodniejszej. Nastawiałem się, że będzie miała jakieś 15 stopni Celsjusza, tymczasem w Eagle, w którym startowałem, wynosiła jakieś 17,8 stopnia. Wszystko przez to, że chociaż Alaska leży w strefie klimatu subarktycznego i arktycznego – samo Circle, w którym kończyłem pływanie, leży blisko kręgu polarnego – latem dzień jest tam długi a Słońce operuje nawet kilkanaście godzin i jest w stanie dość mocno nagrzać wodę. Swoje robi też ocieplenie klimatu, które widać najbardziej właśnie w rejonach arktycznych. Nic więc dziwnego, że w niektórych miejscach temperatura wody wzrastała nawet do 19 stopni.

Muszę jednak zaznaczyć, że chociaż woda była stosunkowo ciepła, całe dnie spędzane w niej i tak powodowały, że było mi zimno. Szczególnie rano, kiedy temperatura powietrza wynosiła 12 stopni. Pierwsze odcinki pokonywałem więc w lekkiej hipotermii. Zimny nurt pojawiał się również w miejscach, w których do Jukonu wpadały mniejsze dopływy z gór. Wtedy temperatura wody spadała do 12 stopni i trzeba było to przetrwać. Pływanie w takich warunkach trenuję już jednak od lat i zdobyłem do nich adaptację.

Leszek Naziemiec jako pierwszy przepłynął w subarktycznym Jukonie 250 kilometrów. Bez neoprenowej pianki i innych wspomagaczy | fot. Tomasz Woźniczka

Pływanie w zimnej wodzie wielu osobom może kojarzyć się ze Skandynawią. A jednak to mit.

– W takich krajach jak Norwegia i Szwecja nigdy nie było tradycji zimowego pływania. Po co w chłodnym klimacie narażać się na niskie temperatury? Gdy jest zima, po prostu pilnujemy ciepła i nie schładzamy się niepotrzebnie. W krajach północy pływanie w lodowatej wodzie nie jest więc żadną rozrywką. Tylko w umiarkowanym klimacie może być ono atrakcyjne – mamy gorące lato, potem przychodzi zima i szukamy formy rozrywki, która pomoże przetrwać ten czas. Nie musimy tak bardzo walczyć o dogrzanie, jak na przykład rdzenna ludność Alaski. Tam znalezienie się w zimnej wodzie to kwestia życia i śmierci. Nic więc dziwnego, że już od małego ludy północy uczą się, by nie wpaść do zimnej wody. Gdy byłem na Spitsbergenie i płynąłem swoją pierwszą „lodową milę”, Norwegowie robili wielkie oczy ze zdumienia. „Ale jak to? Dlaczego? Może my też zaczniemy?”. Dopiero teraz pływanie w zimnej wodzie rozwija się w Norwegii i Szwecji, także w Rosji. Ale do tej pory nie była to wcale powszechna praktyka. Nieco inaczej kwestia lodowego pływania wyglądała w Finlandii. W tym kraju ludzie od dawna lubili się hartować.

Słynne fińskie „sisu”.

– Tak, dlatego Finlandia jest krajem, w którym zimowe pływanie zaczęło rozwijać się szybciej. Zawsze było ono również częścią tradycji związanej z sauną. Ale nie przesadzałbym z tym, że było ono w Finlandii wynoszone do rangi sportu narodowego, że były tam bite jakieś rekordy. Zawody to tak naprawdę ostatnie lata. Rzeczywiście, obecnie w Finlandii pływa się pod lodem w samych kąpielówkach i bije się rekordy.

Gdzie w takim razie spopularyzowało się pływanie w zimnej wodzie?

– „Mocne uderzenie” w kwestii zimowego pływania przyszło z Europy Środkowej. Krajem, który rozpowszechnił je jako dyscyplinę sportową były Czechy, które bardzo mocno rozwinęły ją już przed II wojną światową. Do nich w ostatnim czasie również dołączyła Polska. To wbrew pozorom wcale nie jest „północny wynalazek”.

Jak zacząłeś trenować zimowe pływanie?

– W przeszłości mieszkałem na Śląsku i często bywałem w Czechach. Tam pierwszy raz zobaczyłem Czechów, którzy już od dawna byli wprawieni w zimowym pływaniu. Początkujący w zawodach pływali po 250 metrów, a zaawansowani – 750 metrów a nawet kilometr. Przez całą zimę. Nie mogłem po prostu w to uwierzyć. Było to w 2007 roku. W Polsce w tym czasie ludzie co najwyżej morsowali – wchodzili do wody, nie mocząc dłoni i głów, robili sobie zdjęcia. Nikt nie wpadł na to, żeby zanurzyć się na poważnie, odwrócić się twarzą do akwenu i przepłynąć choćby mały dystans, zobaczyć horyzont, który się zmienia. Czegoś takiego w Polsce w ogóle nie było. W tym samym czasie sześćdziesięcioletni a nawet siedemdziesięcioletni Czesi pływali kraulem lub żabką w lodowatej wodzie naprawdę imponujące odległości. Niczego nie chroniąc! Potem, jak gdyby nigdy nic, wychodzili, ubierali się, pili piwo i szli do domu. To był dla mnie szok kulturowy. Wtedy postanowiłem, że również będę to robił. I tak się wciągnąłem. Na początku było to trudne, ale w końcu zdobyłem adaptację i stałem się zaawansowanym pływakiem, nawet w czeskich warunkach. Udało mi się nawet wygrać kilka zawodów. W końcu przyszedł czas na rozwijanie tego sportu w Polsce. Miałem ambicję, by mistrzostwa świata w zimowym pływaniu odbyły się u nas i ostatnio się to udało – rok temu, w Głogowie.

W moim życiu próbowałem różnych sportów, również długodystansowych. Ale to zimowe pływanie stało się dyscypliną, w którą naprawdę wszedłem. Dzięki niemu zrodziła się pasja do przyrody, do zanurzenia się w niej. Pojawiło się pragnienie, by pływać w dzikich miejscach – rzekach, jeziorach, lodowych lagunach – bez ich profanowania. Zapragnąłem pływać minimalistycznie, nie pozostawiając żadnego śladu.

Jak dzikie pływanie wygląda w polskich warunkach? W jakim stanie są polskie rzeki?

– Zanim wybrałem się na Alaskę, przepłynąłem Wisłę. I już na początku połamałem żebra. Zacząłem w Goczałkowicach. W Rudołowicach jest prowizoryczna przeprawa – zanurzone w wodzie betonowe rury, a nich płyty, po których jeżdżą ciężarówki. Na mapie miejsce to oznaczone jest jako most. Gdy tylko tam wpłynąłem, uderzyłem w tę konstrukcję. Siła kolizji złamała mi żebra, byłem również zasysany do rur przez wodę. Mogłem tam stracić życie. Wypadek mocno mnie przestraszył i na jakiś czas zrobiłem przerwę w pływaniu. W końcu jednak wróciłem na Wisłę i udowodniłem, że da się ją przepłynąć. Trzeba przy tym jednak bardzo uważać. W Wiśle sporo jest ludzkich ingerencji – betonowe elementy, zatopione śmieci, stare pylony mostów. Pokonując najdłuższą polską rzekę, przekonałem się, że tym co najbardziej zagraża człowiekowi, jest działalność innego człowieka. Z resztą niebezpieczeństw można sobie poradzić. Było to zupełne przeciwieństwo pływania Jukonem. Tam owszem, miałem poczucie, że stykam się z potęgą przyrody. Poza nią nic mi jednak nie groziło.

Dlaczego postanowiłeś przepłynąć Jukon?

– Mam bardzo dobrą adaptację do zimna i po prostu kocham pływać w dzikich akwenach. Gdy przepłynąłem Wisłę, przyszła więc pora na północną rzekę, w której nikt wcześniej nie pływał w czepku i kąpielówkach.

„Jukon jest mętny, bo niesie osady lodowcowe. Ale to nic nie zmienia. To bardzo czysta rzeka” | fot. Tomasz Woźniczka

O Jukonie myślałem już od dawna, ale wyprawa na Alaskę wydawała się trudna ze względów finansowych. Poza tym jest to dość niebezpieczny obszar – żyją na nim grizzly i niedźwiedzie czarne. Pojawiły się głosy, że powinniśmy mieć broń. O wiele łatwiejsze wydawało się za to przepłynięcie jednej z syberyjskich rzek – Ob, Jenisej lub Leny. Zacząłem więc dogrywać wyprawę na Syberię, ale plany niespodziewanie pokrzyżowały pandemia koronawirusa i eskalacja wojny z Ukrainą. Postanowiłem więc wrócić do pomysłu z Jukonem.

Kogo ze sobą zabrałeś?

– Pierwszą osobą, która zdecydowała się polecieć ze mną na Alaskę był Adrian Uciński, ratownik wodny i partner wyprawy. Adrian płynął w canoe i miał w razie czego uratować mi życie. Był też kamerzysta Tomasz Woźniczka – jego film o zimowym pływaniu ukaże się na wiosnę – oraz dźwiękowiec Michał Żuberek. Obydwaj płynęli w drugim canoe. Wyprawa potrzebowała również wsparcia kogoś, kto będzie ogarniał kwestie kwatermistrzowskie, dlatego poleciał z nami Piotr Sadurski – archeolog, fotograf prasowy i budowniczy łodzi. Prowadził on canoe filmowców i wspierał swoim doświadczeniem związanym z wodą.

Co pomyślałeś, gdy pierwszy raz zobaczyłeś Jukon?

– Trochę przestraszyłem się osadów, które niesie rzeka. W zakolu, w którym startowałem, było ich tak dużo, że prawie nie dało się płynąć. Dopiero jak wszedłem w nurt okazało się, że ów osad jest delikatny, a woda bezsmakowa i bezzapachowa. Jukon jest mętny, bo niesie osady lodowcowe. Ale to nic nie zmienia. To bardzo czysta rzeka.

Jakim stylem płynąłeś?

– Prawie całą trasę pokonałem kraulem. Czasem, gdy chciałem coś zobaczyć, skontaktować się z kimś na canoe albo dopłynąć do brzegu, w określone miejsce, używałem żabki. Pływając w dzikiej rzece, trzeba być przygotowanym na wiry. Na szczęście w Jukonie nie były to silne zawirowania – podobnie jak w Wiśle, nie wciągały. Przynajmniej te, przez które przepływałem. Wiry powodują jednak, że płynąc kraulem i zanurzając ręce pod wodę, są one przekręcane w lewo i prawo. Czasem dzieje się tak również z nogami. Trzeba więc dobrze się stabilizować. Do tego natomiast potrzebna jest technika, którą wcześniej ćwiczy się w basenie i mniejszych rzekach. Ważne, żeby nie przestraszyć się wirów i prawidłowo nawigować, a więc wykonywać co jakiś czas odpowiedni ruch głową. Czasem trzeba również reagować na nagłe przyspieszenia i wchodzić w sprint, który przydaje się przy płynięciu w poprzek rzeki.

Nie zdecydowaliście się na zabranie broni, a przecież przez większość wyprawy przebywaliście z dala od jakichkolwiek siedlisk ludzkich.

– Musieliśmy robić wszystko, żeby nie natknąć się na niedźwiedzie. Jeżeli lądowaliśmy i widzieliśmy ich świeże ślady – a zdarzało się to często – nie rozbijaliśmy obozu, ale płynęliśmy na drugą stronę rzeki. Czasem trwało to długo, bo Jukon jest szeroki.

Nie jedliśmy niczego, co intensywnie pachnie – ryb i smażonego mięsa. Nie paliliśmy ognisk. Otwarte produkty wkładaliśmy do szczelnych beczek, te z kolei odsuwaliśmy od obozu na 100 metrów. Na noclegi raczej wybieraliśmy wyspy, z których mogliśmy obserwować teren dookoła. Nie można było dopuścić do nagłego, przypadkowego spotkania z niedźwiedziem, bo wówczas zwierzę mogłoby zaatakować. Gdy któryś z nas oddalał się od reszty, musiał hałasować, na przykład śpiewać, by zawczasu zniechęcić niedźwiedzia. Jeśli przestrzega się tych zasad, szansa na atak drapieżnika jest bardzo mała. Na wszelki wypadek mieliśmy sprej na niedźwiedzie.

Wspominałeś o adaptacji do zimnej wody. Jak ją zdobyć?

– Moim zdaniem najlepszą metodą osiągania odporności na zimno jest pływanie w akwenach otwartych dwa, trzy razy w tygodniu. Zaczynamy już w sierpniu i następnie przedłużamy sezon. Latem woda ma około 24, 25 stopni. We wrześniu temperatura spada do około 18, 19 stopni. Nie rezygnujemy jednak z pływania, a jedynie skracamy czas przebywania w wodzie. Tak wchodzimy w październik, a następnie miesiące zimowe. Temperatura wody drastycznie spada, ale ciągniemy ile się da. Pływając, sprawdzamy czy nie rozwija się hipotermia. W grudniu możemy przebywać w wodzie choćby minutę. Gdy zaczyna się wiosna, przychodzi czas nagrody. Jest nią wspaniała reakcja organizmu, która polega na tym, że chociaż woda ma 9, 10 stopni, nie czujemy większego dyskomfortu. To jest chyba najfajniejszy sposób zdobywania adaptacji.

Bardzo ważne jest to, żeby nie przesadzić. Pływamy spokojnie, ale regularnie. Adaptacja do pływania w zimnej wodzie trwa około trzech lat. Pierwszy sezon jest bardzo trudny ale jednocześnie fascynujący. Zapewniają to wyrzuty adrenaliny. Jeśli przesadzimy, zachorujemy. Podobnie jest w przypadku przewlekłych infekcji – gdy bolą kogoś zatoki, ma problemy z pęcherzem moczowym, nie obejdzie się bez zapaleń. Ale później, w drugim sezonie, będzie już znacznie lepiej. W trzecim sezonie większość ludzi już czuje, że ma dobrą adaptację. Niektórzy potrzebują jeszcze czwartego sezonu. U niektórych zimowe pływanie zaostrza objawy astmatyczne i alergie. Ale z czasem dolegliwości te przechodzą. Układ immunologiczny zaczyna prawidłowo pracować.

Zaczynając przygodę z zimną wodą, możemy chcieć osiągnąć swoje cele za szybko. Jeśli przesadzimy i nie zadbamy o regenerację, na pewno nabawimy się infekcji i odmrożeń. Aby tego uniknąć, warto prowadzić zdrowy i regularny tryb życia – dogrzewać się, wysypiać, zdrowo odżywiać, nie niszczyć swojego ciała. Zimna woda to bardzo mocny bodziec.

Pamiętajmy, że zachorować można zawsze. Ale gdy zdobędziemy już adaptację, infekcje będą bardzo krótkie. Od kiedy trenuję pływanie w zimnej wodzie, praktycznie nie choruję.

Jakie masz plany na przyszłość?

– Na razie myślę o przepłynięciu czegoś mniejszego, może Zatoki Pomorskiej. W bardziej odległej perspektywie chętnie ruszę na dłużej w jakieś dzikie i pierwotne miejsce, w którym będę mógł zrobić coś pożytecznego dla lokalnej społeczności. Nie chcę być turystą, który przyjeżdża w dane miejsce, bije rekord, a następnie je porzuca, nie wiedząc nawet, co dzieje się wokół. Jestem fizjoterapeutą i psychologiem dziecięcym. Na pewno znajdę przestrzeń, w której będę mógł zrobić coś dobrego dla innych.

Jednym z Twoich priorytetów jest również ochrona przyrody.

– Odkryłem, że niszcząc przyrodę, niszczymy siebie. Płynąc Wisłą, zwróciłem uwagę na to, jak bardzo niszczymy tę rzekę. Wyrzucamy do niej śmieci, odprowadzamy ścieki i tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. W dodatku wiele działań jest pozorowanych. Człowiekowi, który dostrzega to z perspektywy pływaka, otwierają się oczy. Nocując na jednej z wysp nad Jukonem, doszliśmy do wniosku, że dotykamy czegoś dzikiego i pierwotnego, opanował nas zachwyt i respekt wobec natury. Jeden z kolegów zauważył, że wszystko wygląda, jakby wybuchła bomba neutronowa, z planety zniknęli ludzie i została tylko przyroda. Jest to dla mnie bardzo ważne, niemal konstytuujące doświadczenie. Mam w sobie pragnienie, żeby walczyć o taką naturę również w naszym kraju. Bez względu na opcję polityczną musimy przyznać, że nasze rzeki są źle traktowane. Ludzie nie mają nawet świadomości, że Wisła, gdybyśmy tylko usunęli źródła jej zanieczyszczeń i przywrócili naturalny charakter jej górnego biegu, sama w sobie mogłaby być parkiem narodowym. Jukon trochę przypomina Wisłę. Te rzeki pracują podobnie. Nie inaczej jest z dolnym odcinkiem Odry, o który walczą aktywiści, chcąc utworzyć na nim park narodowy.

Jak zmieniło Cię dzikie pływanie?

– Myślę, że u ludzi, którzy regularnie praktykują taki rodzaj aktywności, powoli zmienia się styl życia. W moim przypadku najpierw liczył się sport – osiąganie coraz lepszych wyników, doskonalenie techniki, zdobywanie odporności na zimno. Z biegiem czasu odkryłem jednak, że najwięcej radości sprawia mi zwykłe bycie blisko przyrody. Okazało się, że w czystej i zimnej wodzie, nie będąc w żaden sposób zabezpieczonym, mam z naturą najbliższy kontakt. To wspaniałe doświadczenie.


Leszek Naziemiec – fizjoterapeuta i psycholog dziecięcy, sportowiec, popularyzator dzikiego pływania. Autor książek: „Dzikie pływanie” i „Dzikie dziecko. Jak wspierać rozwój psychoruchowy dziecka w zgodzie z naturą”.

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl

CategoriesPodróże
Piotr Kosiarski

Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek, dziś jestem dziennikarzem, a moją największą pasją jest podróżowanie. To ono sprawia mi frajdę i mobilizuje do pisania. Uważam, że rzeczy materialne starzeją się i tracą na wartości, a radość z podróżowania jest ponadczasowa i bezcenna. Moim ulubionym kierunkiem jest północ, a dokładniej wszystko „w górę” od pięćdziesiątego równoleżnika. Od miast wolę naturę, najlepiej oglądaną z okna pociągu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *