Zainteresowanie wybuchami europejskich wulkanów wynika z faktu, że są efektowne i można zobaczyć je z bliska. Jednak – jak pokazuje geologiczna przeszłość – nie tą skalą powinniśmy się martwić.
Zdjęcie główne: Ása Steinarsdóttir / Unsplash
Ostatnio sporo słyszymy o wulkanach. Najpierw internet zalały zdjęcia plującej lawą Etny, później – transmisje z wybuchu islandzkiego wulkanu Fagradalsfjall. Czerwone niebo nad Reykjavikiem wygląda złowrogo, podobnie jak strumienie lawy, spływające po zboczach sycylijskiego wulkanu. Dwie erupcje to sporo jak na okres trzech miesięcy. Można odnieść wrażenie, że aktywność wulkaniczna w Europie rośnie w niepokojącym tempie. Czy to zapowiedź zbliżającej się katastrofy?
Erupcje, które zmieniły naszą planetę
W historii ziemi zdarzały się wybuchy wulkanów, których skutki były odczuwane na całej plancie. Najczęstszym tego powodem były olbrzymie ilości popiołów i gazów, które w czasie erupcji uwalniały się do atmosfery, ograniczając promieniowanie słońca. To z kolei prowadziło do ochładzania klimatu.
Jedną z takich anomalii było drastyczne ochłodzenie, jakie nastąpiło na przełomie 535 i 536 roku po Chrystusie. Wiele źródeł wskazuje, że trwający 18 miesięcy okres ciemności był jednym z najzimniejszych i najmniej urodzajnych w historii ludzkości. W wielu krajach panował wtedy głód. Ostatnie badania dowodzą, że przyczyną tego zjawiska był jeden z islandzkich wulkanów.
Kolejną erupcją, która znacznie ograniczyła dostęp promieni słonecznych do ziemi był wybuch wulkanu Tambora, który nastąpił 10 kwietnia 1815 roku. Była to najsilniejsza ze znanych eksplozji wulkanicznych, zapisując się w historii jako początek „roku bez lata”. Chociaż wulkan Tambora leży w Indonezji, skutki jego erupcji odczuwane były m.in. w Europie.
Dlaczego wulkany wybuchają?
Powierzchnia ziemi i to, co znajduje się wewnątrz niej, wcale nie jest tak stabilne, na jakie wygląda. Chociaż Polska leży na granicy dwóch płyt tektonicznych – platformy zachodnioeuropejskiej i kratonu wschodnioeuropejskiego – aktywność sejsmiczna na jej obszarze jest znikoma. Jedyne wstrząsy, jakie rejestrują nasze sejsmometry, to te wywołane działalnością górniczą lub – bardzo rzadkimi – skandynawskimi ruchami izostatycznymi, spowodowanymi podnoszeniem się skorupy ziemskiej po stopnieniu lądolodów. Zarówno jedne jak i drugie mają jednak niewiele wspólnego z procesami, jakie zachodzą pod nami i wokół nas na olbrzymią skalę. Chociaż z naszej perspektywy ziemia wydaje się twarda i stabilna, w rzeczywistości jest plastyczna, a nawet płynna. Im głębiej, tym wszystko jest bardziej gorące i rzadkie, a tworząca się pod wpływem ciśnienia energia, znajduje ujście w ruchach tektonicznych i wybuchach wulkanów. Islandia i Włochy to klasyczne przykłady obszarów aktywnych wulkanicznie.
Czy w niedalekiej przyszłości czeka nas „rok bez lata”?
Wybuchy wulkanów wpływają na klimat ziemi. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale czy ostatnia aktywność wulkaniczna w Europie może wywołać kataklizm?
Erupcje, które właśnie obserwujemy, choć piękne i widowiskowe, nie są niczym nadzwyczajnym. Niespokojna ziemia na Islandii i we Włoszech to stały element geografii tych państw. Erupcje tamtejszych wulkanów mogą co prawda wywołać sporo zamieszania (jak wybuch Eyjafjallajökull w 2010 roku), ale nie na globalną skalę. Mało prawdopodobne, by w ciągu najbliższych lat za sprawą europejskich wulkanów wydarzyło się coś, co można porównać do wybuchu Tambory. Nie oznacza to jednak, że możemy spać spokojnie.
Wybuch, który może być naszym ostatnim
Na świecie są miejsca, które od lat niepokoją naukowców dużo bardziej, niż europejskie wulkany. Przykładem wybitnie aktywnego obszaru wulkanicznego, który może eksplodować dosłownie w każdej chwili, jest jeden z najchętniej odwiedzanych parków narodowych świata – Yellowstone. Już sam jego kształt – otoczona łańcuchem górskim kaldera wielkości małopolski – sugeruje, że mamy do czynienia ze sporych rozmiarów wulkanem. Aktywność sejsmiczna na jego obszarze nie pozostawia z kolei złudzeń, że jest to czynny wulkan.
Wybuch Yellowstone to nie przelewki. Aby się o tym przekonać, wystarczy porównać jego kalderę z kalderą Tambory. Obie są zdumiewająco podobne. Nie przypominają klasycznego stożka; są potężnymi kraterami o średnicy od kilku do kilkudziesięciu kilometrów (Tambora – 3 km, Yellowstone – 60 km) i są pozostałościami po wielkich wybuchach. W przypadku Tambory – wspomnianej erupcji z 1815 roku, w przypadku Yellowstone – gigantycznej eksplozji, która miała miejsce jakieś 600 tyś. lat temu.
Jeśli erupcja indonezyjskiego wulkanu sprzed dwóch wieków wywołała „rok bez lata”, wybuch dwadzieścia razy większego Yellowstone z pewnością zachwiałby stabilnością planety. Trudno wyobrazić sobie skutki takiej eksplozji.
Według indeksu eksplozywności wulkanicznej – skali opracowanej w 1982 roku przez Chrisa Newhalla i Steve’a Selfa – erupcje Tambory i Yellowstone, choć znajdują się obok siebie, na końcu skali, dzieli kolosalna różnica. Dla porównania, opisana przeze mnie erupcja Mount St. Helens z 1980 roku, choć największa, najlepiej udokumentowana w dziejach, według indeksu EW, wobec wybuchu Tambory była pestką. Jeśli erupcja indonezyjskiego wulkanu sprzed dwóch wieków wywołała „rok bez lata”, wybuch dwadzieścia razy większego Yellowstone z pewnością zachwiałby stabilnością planety. Trudno wyobrazić sobie skutki takiej eksplozji.
Zainteresowanie wybuchami europejskich wulkanów wynika z faktu, że są efektowne i można zobaczyć je z bliska (w sieci nie brakuje filmów z dronów, przelatujących nad pełnymi lawy kraterami). Jednak – jak pokazuje geologiczna przeszłość – nie tą skalą powinniśmy się martwić. Skutków lokalnych erupcji nie da się porównać z wybuchami superwulkanów, które – choć zdarzają się raz na kilka wieków – wstrząsają planetą. Yellowstone jest następny w kolejce.