Historie,  Podróże

Z wózka inwalidzkiego na dwutysięcznik

Zaczyna się weekend na słowackim Hrebienoku. Piękna wrześniowa pogoda przyciąga turystów, którzy docierają tam – jedni piechotą, drudzy kolejką górską – by wyruszyć w Tatry. Gerlach, Łomnica, Lodowy są na wyciągnięcie ręki, a dziesiątki szlaków prowadzą do miejsc, które na co dzień oglądają tylko kozice.

Wśród tłumu turystów do wyjścia na szlak przygotowuje się grupa kilkudziesięciu osób. Już na pierwszy rzut oka widać, że to zorganizowana wyprawa – jej uczestnicy dzielą się ekwipunkiem i łykają tabletki z magnezem; ci natomiast, którzy nie mają przydzielonych zadań, po prostu dbają o atmosferę, śpiewając radosne piosenki. Ta niezwykła ekipa jest w posiadaniu trzech przyciągających spojrzenia „urządzeń”: aluminiowej lektyki, zakładanego na plecy siedziska oraz plecaka przerobionego na nosidło. Ten niecodzienny sprzęt to nic innego jak środek transportu dla przykutych na co dzień do wózków inwalidzkich Ani, Edyty i Andrzeja.

Turyści przecierają oczy ze zdumienia, kiedy kilkudziesięcioosobowa ekipa wyrusza z niepełnosprawnymi na plecach szlakiem prowadzącym na Sławkowski Szczyt – mierzącą 2452 m n.p.m. górę w bocznej grani Tatr Wysokich. Właśnie spełnia się marzenie trojga niepełnosprawnych – nie tylko wyruszają w Tatry, ale także być może zdobędą dwutysięcznik.

Ta ekspedycja to pomysł „Kliki” – grupy, która od lat zaskakuje świat, zacierając granice między kalectwem a sprawnością. Tworzą ją „wózkowicze” – osoby niepełnosprawne ruchowo oraz „fizyczni” – wolontariusze, którzy im pomagają.

Pomysł umożliwiania osobom niepełnosprawnym zdobywania górskich szczytów pojawił się wiele lat temu, w czasie zimowych i wakacyjnych wyjazdów Kliki „na Polanę” – wyjątkowe miejsce niedaleko Sidziny, pod Babią Górą. Stoi tam dom, który pewna rodzina przekazała Kościołowi z zastrzeżeniem, że cztery razy w roku ma być oddany na tydzień do dyspozycji osób niepełnosprawnych. Od 30 lat fizyczni i wózkowicze z Kliki korzystają z tego przywileju i jeżdżą tam, by na chwilę odciąć się od krakowskich spraw.

Zaczęło się od spacerów po okolicy. Gdy wszystkie szlaki zostały przetarte, uwagę klikowiczów zaczęły przykuwać bardziej ambitne cele. Okazało się, że przy pomocy 2-3 osób można spokojnie pokonać z wózkiem trasę do Morskiego Oka, a nawet drogę przez Dolinę Chochołowską. Gdy pokonano i te szlaki, zaczęto myśleć o górskich szczytach. Wolontariusze skonstruowali nosidła, dzięki którym ich podopieczni mogli docierać tam, gdzie wózek inwalidzki nie dojedzie. I tak zdobyto Babią Górę. Ale ludzie, którzy chcą przekraczać granice, nie poprzestają na jednym szczycie. I tak zrodziła się idea zabierania niepełnosprawnych na wyższe góry. W 2016 roku Klika wyszła na Krywań; teraz przyszła pora na Sławkowski Szczyt.

Szlak z Hrebienoka na „Sławkowski” nie należy do łatwych. Jest długi i miejscami bardzo stromy. Osoby pozbawione kondycji zdobywają tę górę z trudem. Po drodze nie ma żadnych strumieni, dlatego trzeba ze sobą zabrać spory zapas wody. Na trasie nie brakuje miejsc, w których trzeba pomagać sobie rękoma, a w szczytowych partiach brak uwagi może grozić upadkiem z dużej wysokości. Jednak dla ludzi, którzy kochają góry i chcą dzielić się tą miłością z innymi, nie ma rzeczy niemożliwych.

W czasie drogi na „Sławkowski” toczy się wiele ciekawych rozmów.

– Wybaczyłam pielęgniarce, która przy porodzie chwyciła mojego syna za główkę, uszkadzając jego rdzeń kręgowy – mówi Nina, matka Andrzeja, który kilkaset metrów przed nami siedzi w plecaku niesionym przez jednego z „fizycznych”. Kobieta dodaje, że kiedyś telewizja chciała zrobić o nich materiał: „Redaktorzy chcieli przedstawić mnie jako matkę, która nie daje sobie rady, jest przygnieciona niepełnosprawnością syna. Nie zgodziłam się na takie podejście”.

Nina pokazuje, że opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem nie musi oznaczać końca świata, a dzięki pomocy dobrych ludzi, których nie brakuje, można działać cuda. Na informację o tym, że we Francji 96 procent dzieci z zespołem Downa jest zabijanych przed urodzeniem, reaguje pełnym smutku westchnieniem.

Świat powoli zostaje w dole, a przed nami otwiera się widok na najwyższe pasmo Tatr, z potężną Łomnicą i Lodowym Szczytem. Z każdą chwilą coraz bardziej daje o sobie znać zmęczenie. Wolontariusze niosący Anię, Edytę i Andrzeja zmieniają się coraz częściej. Chociaż zachwyt na twarzach podopiecznych dodaje im sił, nie jest wcale pewne, że szczyt zdobędzie cała trójka. Obawy stają się coraz większe, chociaż wszystko jest dopięte na ostatni guzik; zabranie w góry trzech „wózkowiczów” wymaga współpracy wielu osób.

Ponieważ w wyprawie bierze udział troje niepełnosprawnych, ekspedycja podzielona jest na trzy grupy, tak aby każdy „wózkowicz” miał odpowiedzialną za niego ekipę. W każdej z nich potrzebni są ludzie, którzy na zmianę dźwigają osobę niepełnosprawną, by inni w tym czasie mogli iść bez obciążenia i „odpoczywać”. Nie może też zabraknąć osób, które pomagają „tragarzom” – trzymają ich za ręce w najbardziej niebezpiecznych miejscach albo asekurują liną w czasie schodzenia. Ktoś musi nieść wodę i prowiant, szukać cienia na postój, robić masaż niepełnosprawnym, których kręgosłupy i mięśnie nie przywykły do pozostawania w niewygodnej pozycji przez wiele godzin.

Nic dziwnego, że kiedy ekipa niosąca osobę niepełnosprawną mija odpoczywających na szlaku, rozlegają się brawa, śpiewy i niekończący się doping. Wszystkim zależy, żeby każdy z „wózkowiczów” mógł dotknąć niewielkiego krzyża, który znajduje się na szczycie. Ale nawet gdyby się to nie udało, Sławkowski Szczyt i tak zostanie „zaliczony”, będzie to osobisty sukces każdego z klikowiczów.

Niebieski szlak grzbietem „Sławkowskiego” dłuży się bez końca, a szczyt zdaje się oddalać, zamiast przybliżać. Dlatego tak ważny jest odpoczynek. Chociaż „tragarze” zmieniają się co 6 minut, potrzebny jest też dłuższy postój. Siadam zmęczony obok jednej z ekip. Od razu zostaję poczęstowany bakaliami, czekoladą i naleśnikami, które zrobiła Asia, jedna z wolontariuszek. W górach wszystko smakuje inaczej; coś, czego na dole mamy pod dostatkiem, powyżej dwóch tysięcy metrów staje się rarytasem, a każdy gest dobroci dodaje sił. Po dwudziestu minutach wstajemy i ruszamy w stronę szczytu.

Po przejściu kilkuset metrów dociera do nas Paweł, organizator wyprawy i przyjaciel Andrzeja, który dotarł na szczyt jako pierwszy z trójki „wózkowiczów”. Paweł jest w doskonałej formie; doniósł już Andrzeja i wrócił po resztę, aby pomóc pozostałym. Po kilkudziesięciu minutach wszystkie trzy ekipy docierają na „Sławkowski”.

Na górze panuje wielka radość. Cel został osiągnięty, a marzenie trójki niepełnosprawnych o tym, by zdobyć kolejny dwutysięcznik, zostało spełnione. Ania, Edyta i Andrzej, którzy „powinni” siedzieć w mieszkaniu na wózku inwalidzkim i oglądać świat przez okno, zdobyli jeden z najwyższych tatrzańskich szczytów, mogąc na własne oczy przekonać się, jak piękne są góry – dzieło Tego, który uczynił wszystkich ludzi równych, bez względu na to, czy są sprawni czy nie.

Chociaż południe dawno już minęło, na szczycie odmawiamy Anioł Pański; spontanicznie przyłączają się do nas Słowacy. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie, głośny okrzyk „Niemożliwe nie istnieje!” i można schodzić w dół. Droga powrotna jest trudna, ale idzie się szybciej i po trzech godzinach docieramy do miejsca, z którego wyruszyliśmy rano, w ostatniej chwili wyprzedzając burzę. Kończy się jeden z ostatnich, pogodnych dni lata. Od poniedziałku przychodzi ochłodzenie; wydaje się, jakby Pan Bóg specjalnie czekał, aż troje „wózkowiczów” spełni swoje marzenie.

***

Klika działa inaczej, niż proponuje świat. Podczas gdy w krajach Europy Zachodniej zabija się ludzi przed urodzeniem, ponieważ są „wadliwi”, w Klice odzyskują oni godność. To wyraz sprzeciwu wobec napędzanej przez kulturę idealizacji ludzkiego ciała i rzeczywistości, w której dyskryminuje się niepełnosprawnych – nawet tych, którzy mogą samodzielnie żyć, pracować i się rozwijać. W tym chorym świecie ludzie z Kliki dają świadectwo wiary w człowieczeństwo i dowodzą, że warto iść pod prąd – bez względu na przeciwności i polityczną poprawność. Po jednym dniu z nimi trudno nie zgodzić się z tym, że naprawdę „niemożliwe nie istnieje”.

Artykuł ukazał się na portalu DEON.pl