Są miejscem natchnienia, dają nadzieję, która podnosi ku Bogu i uspokaja. Jeśli masz wielki problem, idź w góry. Na pewno wrócisz inny – o pasji swojego życia opowiada s. Jolanta Glapka.
Zdjęcie główne: Kalen Emsley / Unsplash
Piotr Kosiarski: Czy w niebie będziemy chodzić z Bogiem po górach?
Siostra Jolanta Glapka: Myślę, że ja już z Nim chodziłam. Na szczytach Bóg wiele razy przemawiał do mnie przez ich piękno i majestat.
W górach bliżej do Boga?
Na pewno. Szczególnie, kiedy dotrze się na szczyt. Góry są jak odblask Boga. Gdyby można było zdjąć z gór ich piękno, zostałby tylko On. Góry są Jego dziełem, On je stworzył – są kulminacją piękna, dobra i ciszy.
Skąd taka pasja?
Urodziłam się w Zakopanem. Gdybym przyszła na świat na Mazurach, pewnie zafascynowałabym się jeziorami. One także mają swoje piękno. Ale złożyło się inaczej.
Kto wskazał kierunek?
Góry same mnie pociągały. Chyba, że mówimy o wspinaniu się i działalności w klubach wysokogórskich, to tak, oczywiście. Było tam wiele inspirujących osób, które podziwiałam i chciałam naśladować.
Jak Siostra zaczęła swoją przygodę?
Moją ulubioną trasą była Orla Perć, którą przebiegałam w tę i we w tę. Trudności zawsze mnie pociągały. W ogólniaku marzyłam, żeby wejść na Gerlach. Rysy nie robiły na mnie wrażenia, ale Gerlach to było coś. PTTK organizowało na niego wyprawy. Oczywiście, trzeba było mieć dobrą kondycję. I ten szczyt rzeczywiście zrobił na mnie wrażenie. Zapamiętałam go, jako konkretną górę.
Przebiegała siostra Orlą Perć w tę i we w tę? Czy to nie najbardziej niebezpieczny szlak w Polsce?
Tak, Orla Perć jest niebezpieczna, zwłaszcza w drugiej części, gdzie jest krucha i zwietrzała. I tam często zdarzają się wypadki. Wiele zależy od pogody. Ale pierwsza część Orlej Perci, tam gdzie znajdują się Zamarła Turnia, Kozi Wierch i Granaty, jest przepiękna. To właśnie najbardziej mi imponowało: ekspozycja, wysokość i wspaniałe widoki.
Trzeba jednak uważać.
Czasami niepokoi mnie to, jak bardzo nieprzygotowani ludzie wybierają się na Orlą Perć. Ona jest niebezpieczna, zwłaszcza podczas złej pogody. Mgła i burza są najgorsze.
Co może się wydarzyć?
Bardzo niebezpiecznym miejscem na Orlej Perci jest Żleb Drège’a przy Zamarłej Turni. Wokół stromo i niebezpiecznie, aż tu nagle górska łąka. Jest bardzo zachęcająca. Ojciec Mokrzycki SJ w ćwiczeniach ignacjańskich porównuje to miejsce do pokusy. Jest tam przyjemnie i miło ale za chwilę – zwłaszcza kiedy jest mgła – można spaść i się zabić. Da się zejść trochę niżej, ale potem nie ma już wyjścia. Jest tylko pionowa ściana, aż do Czarnego Stawu Gąsienicowego.
A jednak Orla Perć była tylko wstępem do wspinaczki…
Orla Perć w pewnym momencie mi się wyczerpała. Zaczęłam się zastanawiać, co dalej z sobą robić. Pewnego dnia, w okolicy Czarnego Stawu Gąsienicowego, usłyszałam wbijanie haków. Na ścianie zobaczyłam dwóch ludzi powiązanych liną. „To tak można?” – pomyślałam.
I wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda.
Kiedy dostałam się do Wrocławia na studia psychologiczne, otworzyły się przede mną nowe możliwości. Dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak kluby wysokogórskie. Trochę poszukałam i znalazłam Akademicki Klub Alpinistyczny. Wanda Rutkiewicz, Bogdan Jankowski, Ewa Panejko – do AKA należeli sami profesjonaliści. To były osoby zafascynowane sportem. Mieli na koncie niezwykłe osiągnięcia. Do wspinaczki podchodzili jak do wyczynowego sportu. Rozmawiali o wyprawach, wspinaczce, górach. To mnie niezwykle interesowało. Chociaż wspinaczki nie traktowałam jak sportu, podziwiałam ich. Chciałam trenować, poprawiać kondycję, łoić nowe drogi…
Łoić?
To był nasz slang. „Łoić” znaczyło tyle, co zdobywać nową drogę. Pod tym terminem kryło się wiele aspektów technicznych: z której strony zrobić przewieszkę, w których miejscach najlepiej przejść, na co uważać. O tym się tam rozmawiało.
Ale jednak nie obyło się bez trudności. Na czwartym roku studiów uległa siostra wypadkowi.
Tak, poślizgnęłam się na płacie śniegu. Dzięki Bogu miałam na głowie kask, którego nie mogłam zdjąć, bo zacięło się zapięcie. Koziołkowałam bardzo długo. Uderzając o kamienie, poważnie złamałam nogę. Przeszłam dwie, ciężkie operacje. Podczas pierwszej lekarz musiał usunąć z mojej nogi dwa centymetry kości. Druga operacja była konieczna, bo noga nie goiła się tak, jak powinna. Zostałam całkowicie unieruchomiona na rok. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie.
Ufała Siostra, że uda się wrócić do formy?
Miałam nadzieję, że w ogóle będę chodzić. Na szczęście, dzięki ćwiczeniom udało mi się znowu stanąć na nogach. Pozostała jednak trauma związana z chodzeniem po śniegu. Jeśli miałam wrócić do dawnej formy, musiałam prędzej czy później ją pokonać. Zrobiłam to dzięki wsparciu znajomych.
Co się działo dalej?
Po studiach zamieszkałam w Jeleniej Górze i wstąpiłam do Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Spotkałam tam wielu wspaniałych ludzi, z którymi nawiązałam bliskie, przyjacielskie relacje. Oczywiście cały czas się wspinaliśmy.
Jacy są ludzie, którzy chodzą po górach?
Myślę, że są to osoby o wielkich pragnieniach, podobnych potrzebach duchowych i zapatrywaniach. Góry przyciągają takie osoby, bo można w nich znaleźć natchnienia do wielkich rzeczy. Leczą z ran, dają siłę, nadzieję i kierują dusze do nieba. Uskrzydlają ludzi.
Jakie było najbardziej niezwykłe spotkanie w górach?
Na Orlej Perci spotkałam kiedyś pewnego pana, którego zapytałam o godzinę. Chciałam wiedzieć jak zaplanować dalszą część wędrówki. Zastanowił się chwilę, po czym powiedział, że „szczęśliwi czasu nie liczą”. (śmiech) Tym samym dał mi wyraźny sygnał, żebym się zatrzymała, przestała pędzić i zaczęła podziwiać. Nie pamiętam nawet jego imienia, ale jego słowa bardzo mocno zapadły mi w pamięć.
Trzeba pamiętać, że chodzenie po górach wiąże się z odpowiedzialnością. Jak bezpiecznie chodzić po górach?
Kiedyś odpoczywałam na Rysach i zobaczyłam człowieka, który prawie na czworakach wdrapał się na szczyt. W zębach miał siatkę, ale nie to było najdziwniejsze. Był… w garniturze i eleganckich butach. Okazało się, że założył się z przyjacielem, że wejdzie na Rysy. Zrobił to, ale był kompletnie nieprzygotowany. Jego „wyczyn” był nieodpowiedzialny i stanowił świetny przykład tego, jak nie powinno się chodzić po górach. Góry zawsze należy traktować z szacunkiem.
Zdarzyło się Siostrze odpaść od ściany?
Tak. Na szczęście chodziłam w góry z osobami, których umiejętności były na bardzo wysokim poziomie. Kazimierz Śmieszko, czy Władysław Janowski to świetni wspinacze. Ponieważ wspinałam się z nimi „na drugiego”, kiedy zdarzyło się, że odpadłam od ściany i zawisłam nad przepaścią, mogłam liczyć na ich umiejętności i pomoc.
Ale Siostry umiejętności również się doskonaliły.
Po 13 latach wspinaczki otrzymywałam coraz więcej sygnałów, że idzie mi bardzo dobrze. Na pewnym etapie, wspólnie z moją przyjaciółką, założyłyśmy kobiecy zespół i wspinałyśmy się razem, jako dziewczyny. Chciałyśmy pokazać, że też dajemy radę i nie musimy zawsze liczyć na pomoc panów. Należy dodać, że środowisko wspinaczy było mocno zdominowane przez mężczyzn.
Miałam świadomość, że skoro udało mi się zrobić jedną ścianę, mogę dać radę na trudniejszej. Moi znajomi, bardziej doświadczeni ode mnie, proponowali mi coraz trudniejsze drogi, a ja ufałam, że dam radę. I dawałam.
Jak to możliwe, że młoda kobieta, pełna energii i pasji, otoczona wspaniałymi ludzi, zaczyna myśleć o wstąpieniu do zakonu?
Na to miało wpływ kilka czynników. Myślę, że dużą rolę odegrał wypadek, który na długi czas całkowicie mnie unieruchomił. Nie przeszła również bez echa tragiczna wyprawa na Annapurnę, w czasie której zginęło kilku moich kolegów z Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego, w tym Jurek Pietkiewicz, szef Klubu i wyprawy. To wydarzenie, podobnie jak pobyt w Indiach, miało wielki wpływ na moje życie.
Co wydarzyło się w Indiach?
Razem z moim kuzynem zorganizowaliśmy długo wyczekiwaną wyprawę do Indii. Naszym celem był trekking u podnóży Mount Everestu, po którym miałam udać się do Kalkuty, by pomagać Matce Teresie. To, co się tam stało, całkowicie różniło się od naszych wyobrażeń. Skradziono nam bagaż, bilet do kraju i pieniądze; plany musiały ulec zmianie. Zamiast jechać pod Mount Everest, udaliśmy się w góry Kaszmiru. Tam wydarzył się wypadek. Podczas przeprawy przez rwącą rzekę porwał mnie nurt. Wydawało się, że to już koniec. Kiedy prawie całkiem opadłam z sił, ktoś krzyknął mi do ucha: „Walcz!”. To było tak namacalne, że naprawdę zaczęłam walczyć. W końcu ocknęłam się na brzegu.
Po wspólnej wędrówce rozstałam się z kuzynem i pojechałam do Kalkuty. I wtedy zaczęło się najgorsze – zachorowałam na malarię. Zawsze wiedziałam, że poradzę sobie w życiu. Tym razem było inaczej. Kiedy patrzę dziś na te wydarzenia, myślę, że Bóg postawił mnie na krawędzi.
Krawędzi?
Ja tak nazywam wszystkie momenty graniczne, trudne, w których nic nie możemy zrobić. Bez pieniędzy i biletu do Polski, o resztkach sił dotarłam do szpitala. Zaczęłam zadawać Bogu pytania. Przecież jechałam do Kalkuty, by pomagać Matce Teresie, a teraz sama potrzebowałam pomocy. I właśnie wtedy, w chwilach moich największych słabości doświadczyłam Jezusa. Leżałam przykryta moskitierą w zakrystii jednej z kaplic, prawie cały czas patrząc na Jezusa wystawionego w Najświętszym Sakramencie. Pytałam Go, co to wszystko ma znaczyć. Na szczęście Bóg się mną zaopiekował. Wyzdrowiałam i przez jakiś czas rzeczywiście pomagałam Matce Teresie.
Po powrocie do Polski trzeba było jakoś powiedzieć znajomym o powołaniu.
Ponieważ nie byli zbyt religijni, trochę się krępowałam. Obawiałam się, że pomyślą, że coś mi odbiło. Kiedyś jednak musiałam to zrobić. Zaczęłam od mojego przyjaciela.
Jak zareagował?
Wcale się nie zdziwił, podobnie jak reszta. Okazało się, że już od dawna byłam przez nich postrzegana jako osoba, która jest blisko Kościoła. Przecież ja zawsze musiałam w niedzielę zdążyć na Mszę.
Nawet podczas weekendowych pobytów w górach?
Oczywiście. Nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Wyjeżdżałam wcześniej, żeby zdążyć na wieczorną Mszę w jeleniej Górze. Podczas gdy dla mnie było to zupełnie naturalne, moi znajomi zaczynali się domyślać, że „coś” planuję.
Jak góry wpłynęły na Siostry powołanie?
Bóg całe życie prowadził mnie przez góry. To one pogłębiały moją więź z Nim. Zawsze tak było i mam nadzieję, że tak zostanie. Kontakt z górami to kontakt z Bogiem. W górskiej ciszy mogę z Nim rozmawiać i porządkować pewne sprawy.
Jak w górach otworzyć się na Bożą obecność?
Myślę, że przez samotność. Bóg zawsze przemawia do serca człowieka w ciszy. Nie wyobrażam sobie, żeby można było spotkać Boga w głośnych rozmowach, bawiąc sie telefonem, czy zakładając słuchawki i włączając muzykę. W górach najlepiej wyłączyć komórkę.
Jeśli masz jakiś wielki problem, z którym nie możesz sobie poradzić, idź w góry. Wrócisz na pewno inny. Na tym polega mistyka gór. Ona przenika człowieka i działa. Na poziomie intelektu ciężko to wytłumaczyć, ale to prawda; tak to się dzieje.
Góry są miejscem natchnienia, dają nadzieję, która uskrzydla, podnosi ku Bogu i uspokaja. Znam świadectwa młodych ludzi, którzy wyruszyli w góry i byli zaskoczeni tym, czego doświadczyli. Zachęcam każdego, kto poszukuje w życiu odpowiedzi na ważne pytania, by wyruszył w góry.
Na pewno tego nie pożałuje.
Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl