
Planujesz podróż? Nie zapomnij o najważniejszym
Skoro czytasz ten artykuł, planowanie wyjazdów to prawdopodobnie ważny dla ciebie temat. I dobrze, bo podróże bez przemyślanej strategii – szczególnie te dalekie i kosztowne – mogą okazać się niewypałem. Niestety jest jedna rzecz, na którą – planując nasze wojaże – zwracamy uwagę rzadko. Jeśli jesteś ciekaw, co mam na myśli, przeczytaj ten tekst do końca. Zajmie ci to zaledwie kilka minut, a zmieni bardzo wiele.
Często wydaje się nam, że msza święta na wakacjach nie obowiązuje. Perspektywa dostosowania napiętego planu zwiedzania do godzin i miejsc, w których odprawiane są nabożeństwa w odległych, „niekatolickich” krajach, sprawia, że nawet najbardziej gorliwi katolicy rezygnują z umieszczenia Eucharystii w planie podróży. A przecież niedzielna liturgia jest najważniejszym punktem tygodnia, spotkaniem z Panem, czymś, co dla chrześcijanina powinno być źródłem siły i największej radości.
Niestety, sam nie byłem dobrym przykładem w tym względzie. Wiele razy kierowałem się zasadą, że „jakoś to będzie” i że „może uda się być na mszy, a jak nie, to trudno”. Organizując wyjazd, nie poświęcałem czasu i energii na uwzględnianie Eucharystii w planie wypoczynku. Spokojnie mogę wymienić kilka takich podróży, które zakończyły się niedzielą bez mszy świętej. Za każdym razem doświadczałem jednak pustki i głębokiej tęsknoty za Bogiem. Miałem poczucie, że traktowałem Go jak zbędny dodatek. Postanowiłem to zmienić. Ważną rolę odegrał w tym mój spowiednik, który jasno dał mi do zrozumienia, że jeśli czegoś naprawdę chcę i na czymś mi zależy, znajdę sposób, żeby to osiągnąć. Nawet jeśli będzie to oznaczało rezygnację z jakiegoś ważnego punktu w podróży, który po prostu „trzeba zobaczyć”.
Od tamtej pory staram się planować swoje wyjazdy tak, żeby uwzględniać w nich niedzielną Eucharystię. Oczywiście, Pan Bóg może uczynić cud i sprawić, że znajdę się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie (jest w końcu wszechmogący), ale chyba nie chodzi o to, by zrzucać na Niego odpowiedzialność za to, co możemy i powinniśmy zrobić sami. Niestety nie zawsze jest to łatwe. Przekonałem się o tym w czasie czerwcowej wyprawy na Islandię.
Islandia to wyspa o powierzchni ponad 103 tysięcy kilometrów kwadratowych. Według oficjalnej strony Kościoła katolickiego na Islandii, msze w tym kraju sprawowane są jedynie w jedenastu miejscach, z czego pięć znajduje się w stolicy – Reykjavíku, a kolejne dwa w drugim co do wielkości mieście – Akureyri. Pozostałe cztery msze są odprawiane w maleńkich miejscowościach, oddalonych od siebie o setki kilometrów. Co więcej, Islandia poza najbliższym otoczeniem krajowej drogi nr 1, która okrąża wyspę, jest niemal niezamieszkana.
Moja wyprawa trwała jedenaście dni. W jej trakcie wypadały dwie niedziele. O ile w tę drugą ja i mój kolega mieliśmy już być w Reykjavíku – był to dzień odlotu do Polski – o tyle pierwsza mogła wypaść dosłownie wszędzie. I wypadła, dokładnie w połowie trasy, gdy znajdowaliśmy się na wschodnim krańcu wysypy – z dala od gęsto zaludnionych obszarów. Gdy w sobotę wieczorem, w Wigilię Zesłania Ducha Świętego, dojechaliśmy do miejscowości, w której miała być sprawowana niedzielna msza (po polsku!), okazało się, że trafiliśmy do kościoła protestanckiego. Tam poinformowano nas, że katolicka „kapliczka” znajduje się na wzgórzu, kilometr dalej. Po dotarciu na miejsce byliśmy już spóźnieni dwadzieścia minut i nie było sensu wchodzić do środka. Drewniana kaplica była w surowym stanie, a msza odbywała się w prywatnym domu znajdującym się obok. Podjęliśmy decyzję, by zostać w tej miejscowości do jutrzejszego południa, kiedy odprawiana była kolejna msza. Choć nie pojechaliśmy rankiem dalej i nasz plan podróży musiał się zmienić, spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie. Trafiliśmy do małej wspólnoty wspaniałych i gościnnych chrześcijan: Polaków, Islandczyków i jednego Francuza, nad którymi czuwał charyzmatyczny kapucyn ze Słowacji – o. Peter. Eucharystia w tej wspólnocie była niezwykłym doświadczeniem, podobnie jak atmosfera po; zostałem zaproszony na kawę i ciasto (po kilku dniach podróży i śmieciowego jedzenia było to naprawdę miłe zaskoczenie). Dowiedziałem się również wiele o życiu i pracy Polaków na Islandii.
Wydawało się, że w drugą niedzielę z uczestnictwem w Eucharystii nie powinno być już problemu. Mieliśmy być w stolicy, a w niej był naprawdę spory wybór mszy – po polsku, islandzku, hiszpańsku i angielsku. Schody pojawiły się dzień wcześniej, kiedy okazało się, że do zobaczenia jest jeszcze jedno bardzo ciekawe miejsce – archipelag wulkanicznych wysp. Niestety, akurat w ten weekend promy – jak na złość – kursowały inaczej i odpłynięcie w kierunku znajdującej się jak na dłoni wspaniałej atrakcji turystycznej oznaczałoby brak uczestnictwa w Eucharystii. Podjęliśmy decyzję – rezygnujemy i idziemy rano na mszę. Tego dnia nie zobaczyliśmy już nic nadzwyczajnego, a całe popołudnie upłynęło w poczuciu, że ominęło nas coś szczególnego. W nocy miało jednak wydarzyć się coś niezwykłego.
Spaliśmy w samochodzie, by zaoszczędzić. Była to już druga „ekonomiczna wyprawa”, podczas której nocowaliśmy w ten sposób. Nigdy jednak nie zdarzyło się, żeby ktoś zapukał w okno w środku nocy i przerwał sen. Tym razem było inaczej. Około 3 nad ranem ubrany w garnitur mężczyzna obudził mnie, śpiącego na przednim fotelu i uprzejmie powiedział, że kilka ulic dalej policja właśnie wlepia mandat ludziom, którzy podróżują w ten sposób i że za kilka minut będzie u nas. Skąd się wziął facet w garniturze? Nie mieliśmy pojęcia. Mandaty na Islandii, podobnie jak ceny wszystkiego, są kilkakrotnie wyższe niż w Polsce. Nie czekając ani chwili dłużej, ruszyliśmy za miasto. Ten „zbieg okoliczności” pierwszy zauważył kolega. Spotkanie z nieznajomym było tak nadzwyczajne, że nawet napisałem o tym artykuł: Na Islandii spotkałem mojego Anioła Stróża (wiem, że to może wydawać dziwne, ale z perspektywy czasu trudno mówić o zbiegu okoliczności).
Wulkanicznego archipelagu nie udało nam się zobaczyć. Ale był to tylko dodatek, którego i tak nie mieliśmy wcześniej w planach. Następnego dnia nawet o tym nie pamiętaliśmy.
To tylko dwa przykłady tego, że warto uczestniczyć w niedzielnej Eucharystii, nawet wtedy, gdy podróżuje się po krajach, w których katolicy stanowią mniejszość, a msze oddalone są od siebie o setki kilometrów.
Jak zaplanować podróż, uwzględniając w niej niedzielną mszę?
By zwiększyć swoje szanse na udział w niedzielnej liturgii w czasie urlopu, po pierwsze musimy tego chcieć. Po drugie, warto pamiętać o tym, co powiedział św. Ignacy Loyola: „Tak Bogu ufaj, jakby całe powodzenie spraw zależało tylko od Boga, a nie od ciebie; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał to wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła”. Innymi słowy: „Działajmy tak, jakby wszystko zależało od nas, ufajmy tak, jakby wszystko zależało od Boga”. To złota zasada, którą można odnieść do wielu obszarów życia, również do uczestnictwa we mszy w czasie podróży. Wystarczy sprawdzić w internecie miejsca i godziny Eucharystii i zapisać je na kartce. Następnie tak dostosować zwiedzanie, by być w niedzielę możliwie najbliżej tych miejsc. Resztę należy oddać Bogu i poprosić Go, żeby nam pomógł. A co jeśli ktoś inny organizuje wyjazd? Warto zdobyć się na odwagę i zakomunikować organizatorom, że jesteśmy katolikami i uczestnictwo w Eucharystii jest dla nas ważne. Tam, gdzie bycie na niedzielnej mszy może okazać się niemożliwe, zawsze można zatroszczyć się o uczestniczenie w niedzielnej liturgii w sobotni wieczór.
Bóg ciągle się nami opiekuje. Dzięki Niemu oddychamy. Wszystko, co podziwiamy w czasie naszych wypraw, to Jego dzieło. Zapomnieć o Bogu w czasie wakacji to tak, jakby wejść do galerii sztuki i oglądać wspaniałe dzieła, całkowicie lekceważąc artystę. Eucharystia powinna być centrum naszego życia samym w sobie, bez względu na to, czy znajdujemy się w Polsce czy na Islandii.
Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl
