
„Latającym pociągiem” do Czech. Sudecka pętla i Skalne Miasto Adršpach
Za Świebodzicami IC 16100 Orzeszkowa zaczyna się wlec. Skład, który do tej pory mknął po wyremontowanych, dostosowanych do prędkości Intercity torach, teraz pełznie po szynach ułożonych na drewnianych podkładach. Pociąg wije się wśród pokrytych lasami wzgórz, wjeżdża na strome podjazdy i mija rozrzucone przy torach zabudowania. Gdy skład wjeżdża do Wałbrzycha, zaczynam przygotowywać się do wysiadki, ale szybko łapię, że zanim dotrzemy do dworca głównego, minie jeszcze kilkadziesiąt minut (nie znam równie rozwleczonego miasta). Z pociągu widać proindustrialne pustostany i stare kopalniane szyby. Chociaż widać, że w mieście powstają nowoczesne inwestycje, sporo – naprawdę sporo – jest jeszcze do zrobienia. Nie tego się spodziewałem w „Polsce A”. Poniemiecka architektura, która – choć kiedyś piękna – jest mocno nadgryziona zębem czasu i… trochę przygnębia.

Wybrałem się do Wałbrzycha, by następnego dnia – wspólnie z moim kolegą Piotrkiem – wyruszyć pociągiem Koleji Dolnośląskich do Kłodzka i Świdnicy, zobaczyć z okna pociągu Sudety, a następnie przejechać polsko-czeską granicę i zwiedzić Skalne Miasto w Andršpchu. Weekend zapowiada się więc aktywnie i… bardzo kolejowo.
Rozwleczony Wałbrzych i patrol GOPR w Górach Sowich
Po niemal godzinnej jeździe przez Wałbrzych, minięciu stacji Szczawienko, Miasto i Centrum, pociąg zatrzymuje się w końcu na dworcu głównym. Słowo „główny” jest jednak mocno na wyrost, bo wokół nie tylko niewiele się dzieje, ale i niewiele jest. Honor starych peronów i przejścia podziemnego ratuje odnowiony budynek dworca, w którym próżno jednak szukać otwartej kasy. Właśnie z tej stacji następnego dnia wyruszymy w stronę Kłodzka.

W piątkowe popołudnie próbujemy kupić bilet weekendowy na stronie Kolei Dolnośląskich, ale system… nie odpowiada. Dzwonię na infolinię i mówię o problemie.
– Zgłaszałam to już rano, ale informatyk nie rozwiązał awarii – tłumaczy rozmówczyni. Zapewnia jednak, że bez przeszkód kupimy bilet u konduktora, a ponieważ wsiądziemy na stacji, w której nie ma kasy, nie zostanie naliczona dodatkowa opłata. Przy okazji pytam czy na bilecie weekendowym możemy dojechać do Andršpchu. W odpowiedzi słyszę, że polski bilet obowiązuje tylko do pierwszej stacji za granicą. Trudno. Plan naszej podróży jest dopięty na ostatni guzik, by ogarnąć wszystkie połączenia i przesiadki (podróżując pociągiem, pola do improwizacji jest niewiele).






Wieczorem wyruszamy z Piotrkiem – ochotnikiem GOPR, który ma akurat dyżur – na sowiogórskie szlaki. Dzięki temu mogę zobaczyć, jak wygląda służba ratownika oraz jedna ze stacji ratowniczych.

Szczeliniec Wielki z pociągu
W sobotni poranek wstajemy wcześnie, jemy śniadanie z dyskontu i udajemy się na dworzec, z którego o 8:48 nowoczesny skład Kolei Dolnośląskich – diesel w żółto-białych barwach – odjeżdża do Kłodzka.
Skład wyrusza punktualnie. O kupno biletu proszę Piotrka, ponieważ od razu ustawiam się przy oknie z telefonem; już pół minuty po opuszczeniu Wałbrzycha Głównego pociąg zagłębia się w ponad 1,5-kilometrowy tunel pod Małym Wołowcem (gdy piszę ten artykuł, jest to wciąż najdłuższy tunel kolejowy w Polsce, choć między Nowym Sączem, a Limanową już bity jest nowy rekord), by chwilę później wjechać na imponujący wiadukt znany z filmu Andrzeja Jakimowskiego „Sztuczki”. Podobnych konstrukcji na trasie do Kłodzka jest sporo (wrzucając później rolkę na Instagram uświadamiam sobie, że nagrany z okna pociągu krajobraz przypomina widok z lecącego kilkadziesiąt metrów nad ziemią samolotu!). „Niemcy to mieli rozmach” – myślę. Szkoda tylko, że zabudowania trochę psują widok – dachy z różnokolorowej blachy (widać, że łatano je tym, co akurat było pod ręką), nieporządek, pozostawione byle gdzie maszyny rolnicze… Wszystko to sprawia, że linii Wałbrzych-Kłodzko daleko do szwajcarskich krajobrazów. Obserwację z okien pociągu utrudnia też gęsta roślinność porastająca nasyp. Gdyby nie ona, widoki byłyby imponujące. Wyjątek stanowi odcinek, na który wjeżdżamy tuż przed Kłodzkiem – pociąg niespodziewanie nabiera na nim prędkości, wokół robi się przestrzennie. Na horyzoncie – pośród zalesionych wzgórz – majaczy masyw Szczelińca Wielkiego. Na dworzec Kłodzko Główne przyjeżdżamy o 10.01. Punktualnie.
Obiad w barze mlecznym i eksplozja słoika z miodem
Od razu idziemy w stronę Twierdzy Kłodzko – monumentalnych fortyfikacji z XVII i XVIII wieku i spędzamy trochę czasu, obserwując panoramę miasta. Obiad jemy w barze mlecznym pod twierdzą. Choć czas się w nim zatrzymał, żurek i pierogi z mięsem smakują wybornie.



Kłodzko niestety nosi wyraźne ślady powodzi z września 2024 roku. Ulice, którymi płynęła woda, wciąż mają zdartą nawierzchnię, a budynki w ich pobliżu straszą wybitymi oknami. Ze popękanych ścian schodzi tynk. To smutne, że miasto, które przez lata podnosiło się po zniszczeniach dokonanych przez powódź tysiąclecia (rok 1997), świeżo odremontowane, po raz kolejny doświadczyło podobnego nieszczęścia. Promykiem nadziei są grupy turystów, które mijamy na ulicach.
O 13:09 wyruszamy kolejnym pociągiem na północny-zachód, do Świdnicy. Tym razem poruszamy się po płaskim terenie, mijając z lewej strony Góry Sowie i olbrzymi masyw Ślęży – z prawej. W Świdnicy mamy dokładnie 42 minuty na przesiadkę (wystarcza, żeby przejść się na rynek) i o 15:16 wsiadamy do kolejnego pociągu, którym jedziemy do Jedliny Zdrój. Następnie – po 5-minutowej przesiadce, wsiadamy do kolejnego pociągu, by po kilku minutach ostatecznie powrócić do Wałbrzycha. Na dworcu głównym lądujemy o 16:02 i od razu robimy szybkie przepakowanie przed podróżą do Czech. Niestety w siatce z zakupami, która przez cały dzień leżała w rozgrzanym samochodzie, eksplodował miód i kolejne pół godziny spędzam przy zlewie w dworcowej toalecie, myjąc z lepkiej patoki hermetycznie zapakowaną żywność.

Czeskie sny i brzydkie słowo do pani w toalecie
Pociąg do Adršpachu odjeżdża o 16:59. Wsiadając do niego, uświadamiam sobie, że jeszcze nigdy w moim życiu nie miałem jednego dnia tyle przesiadek – naliczyłem ich aż pięć. Do Czech wjeżdżamy, gdy późne popołudnie przechodzi w wieczór. Krajobraz – jak to zwykle bywa po przekroczeniu granicy, nawet w strefie Schengen – subtelnie się zmienia. Wokół robi się swojsko i swobodnie – zabudowa mijanych miejscowości wydaje się bardziej zwarta, jakby ktoś celowo chciał zostawić między stacjami więcej miejsca dla przyrody. W Meziměstí do pociągu wsiada czeski konduktor, który różni się od odpicowanych pracowników Kolei Dolnośląskich – ma za dużą koszulę, która kiepsko układa się pod kamizelką, a czarne adidasy gryzą się ze spodniami z kantką. Jest jednak bardzo życzliwy i stara się pomóc. Gdy pytam go, jak jutro kupimy bilet powrotny, nie mając koron i nie mogąc płacić kartą (w Adršpachu nie jest to możliwe), odpowiada mieszanką czeskiego i polskiego, że bez problemu zapłacimy złotówkami. Muszę przyznać, że podoba mi się ta czeska nonszalancja – jest przyjazna, życzliwa, pozbawiona zbędnych konwenansów i (jeszcze raz użyję tego słowa) swojska. Potwierdzają to również donice z kwiatami, które zdobią peron na stacji Teplice nad Metují. W Czechach wszystko wydaje się mniejsze i… podsłodzone – nawet pociąg, który w końcu dociera do Adršpachu i wjeżdża między piaskowcowe formacje Skalnego Miasta, wygląda jak zabawka.

Ścieżka ze stacji na nocleg prowadzi wzdłuż linii kolejowej. Trwa złota godzina. Idąc w ciszy, myślę o czeskich dobranockach z dzieciństwa, których akcja mogłaby się rozgrywać w okolicy. Wydaje się, że co za drugim drzewem Żwirek i Muchomorek (bohaterowie Bajek z mchu i paproci) gaworzą, popijając wieczorną herbatę. W tej samej chwili słyszę gwizd pociągu Kolei Dolnośląskich, który wraca do Polski.
Również na noclegu jest bardzo… czesko. Wynajęta przez nas czteroosobowa „chatka” przy pensjonacie Skalní Mlýn ma karykaturalny kształt (proporcje dachu i ścian są mocno zaburzone), który znowu kojarzy mi się z jakąś czeską dobranocką. Nie potrafię jednak powiedzieć, z jaką. Jemy kolację, następnie biorę prysznic i zasypiam wcześnie. W nocy mam czeskie sny. Śnią mi się dziwne, rzucające uroki postacie zamieszkujące pobliski las oraz Praga, która wygląda tylko trochę mniej upiornie niż na obrazach Beksińskiego. Budzę się z ulgą, że „chatka” wciąż przypomina domek z czeskich kreskówek.

Wstajemy wcześnie i jemy śniadanie. Ponieważ w męskiej toalecie nie ma papieru, nieśmiało pukam do damskiej w poszukiwaniu choćby jednego listka. Ponieważ nie słyszę odpowiedzi, która świadczyłaby o tym, że toaleta jest zajęta, naciskam ostrożnie klamkę. Niestety jest inaczej. Szybko zamykam drzwi i zmieszany wypowiadam zdanie: „Bardzo przepraszam, szukałem papieru”. Szybko dociera do mnie, jak bardzo niefortunnie słowo wypowiedziałem („šukat” to po czesku „pieprzyć się”).
Skalne Miasto Adršpach
Przed bramą Skalnego Miasta meldujemy się punktualnie o 8:00 (na tę godzinę mamy kupiony bilet, jest to również pora otwarcia parku). Wejścia pilnują strażnicy w krótkich spodenkach na szelkach i kapeluszach z piórkiem, bardziej przypominający mieszkańców Bawarii niż Czech. Mijamy ich i wchodzimy do parku.
Chociaż o Skalnym Mieście słyszałem wiele dobrego, nigdy specjalnie mnie do niego nie ciągnęło. A jednak trzygodzinny spacer pośród przypominających najróżniejsze kształty piaskowych bloków ma w sobie coś wyjątkowego. Przechodząc przez wąskie, niedostępne zakamarki, wyobrażam sobie ludzi, którzy w przeszłości błądzili tu i ginęli (takie wypadki musiały mieć miejsce, bo skalny labirynt jest gigantyczny). Próbuję też wyobrazić sobie pożar, który wybuchł tu w 1824 roku i w ciągu kilku tygodni doszczętnie strawił całą roślinność Skalnego Miasta (podobno właśnie dzięki niemu poruszanie się po okolicy jest możliwe). Dreszczyk emocji wywołuje Mysia Nora (cz. Myší díra) – szczelina tak wąska (i jak na ironię znajdująca się tuż przed końcem szklaku), że osoby z większą nadwagą na pewno muszą z niej rezygnować i wracać drogą, którą przyszły.












Ze Skalnym Miastem kojarzy mi się kolejna czeska dobranocka – tym razem Rozbójnik Rumcajs (cz. O loupežníku Rumcajsovi). Skojarzenie z animacją okazuje się całkiem trafne, ponieważ bohater serii książek Václava Čtvrtka i wspomnianego serialu pochodził z Jiczyna – miasta oddalonego zaledwie 50 kilometrów od Andršpchu, w kierunku Pragi.



Tuż za Mysią Norą opuszczamy labirynt piaskowych skał. Chwilę odpoczywamy na trawie i ruszamy na stację. Tam jednak czeka nas niemiła niespodzianka – pociąg Kolei Dolnośląskich nie przyjeżdża na czas. Spóźnienie jest mi bardzo nie na rękę, bo chce zdążyć na niedzielną Mszę i pociąg do Krakowa. Pracownica stacji nie mówi po angielsku, ale z jej przekazu można zrozumieć jedno słowo: „autobus”. Niestety nie wie (albo ja nie rozumiem), kiedy przyjedzie. Jeden z czekających z nami współpasażerów czyta komunikat na stronie przewoźnika: „Na stację Andršpch zostanie podstawiony autobus komunikacji zastępczej”. Dzwonimy na infolinię, by zapytać o szczegóły, ale dowiadujemy się jedynie, że „autobus jest w drodze” i – choć odległość od polskiej granicy jest niewielka – zatrzymanie się na wszystkich stacjach może „trochę potrwać”. W końcu, po kilkudziesięciu minutach, transport zastępczy zjawia się na stacji. Gdy tylko ostatni z pasażerów wysiada, pakujemy się do środka. W końcu ruszamy.
Niedziela w Czechach to dzień jak co dzień
W drodze moją uwagę przykuwa niecodzienny widok; mimo niedzieli Czesi uwijają się przy rozmaitych pracach – jedni koszą trawniki, inni pracują w polu. Widzę nawet jak dwóch mężczyzn tynkuje ścianę. Dzień jak co dzień. Wiem, że Kościół katolicki w Czechach wiele przeszedł, ale widok tak ochoczo pracujących w niedzielę Czechów zaskakuje mnie, budzi smutek i daje do myślenia. Ani trochę nie zazdroszczę im tego zeświecczenia.
Msza, zakrapiana impreza i ostatnie chwile na Dolnym Śląsku
Spóźniony ponad 40 minut autobus mija granicę i zatrzymuje się w Miroszewie, pierwszej polskiej stacji, na której czeka pociąg, jeden z tych samych żółto-białych diesli, którymi podróżowaliśmy dzień wcześniej. Po kilku minutach ruszamy i pół godziny później docieramy do Wałbrzycha Głównego. Następnie idziemy na Mszę, nie jak wcześniej planowaliśmy do Kolegiaty Aniołów Stróżów (tam Eucharystia twa już od kilkudziesięciu minut), ale do kościoła pod wezwaniem św. Franciszka na Podgórzu – dzielnicy, którą mój kolega określa mianem „trudnej”. Jakby na potwierdzenie jego słów z kamienicy, pod którą zaparkowaliśmy samochód, docierają odgłosy mocno zakrapianej imprezy. Skąd wiem, że jest zakrapiana? Gdybyście tylko słyszeli ten sam cover „Baśki”, nie mielibyście wątpliwości.


Po Mszy jedziemy na otwartą niedawno wierzę widokową w Parku Sobieskiego (widok z niej jest imponujący), a następnie siadamy na tarasie „Harcówki” – restauracji w dawnym schronisku PTTK. Zamawiamy prażony ser, ja biorę zimne piwo. Posiłek smakuje wybornie, tym bardziej, że widok na miasto i otaczające go góry jest zjawiskowy. Po obiedzie kumpel odwozi mnie na dworzec Wałbrzych Miasto, skąd o 15:34 łapię Pomorzanina do Wrocławia. Tam z kolei przesiadam się w jadący z Niemiec IC 57 Wawel, który zawozi mnie do Krakowa – nie bez przygód, bo po drodze „zrywa się trakcja” (oficjalny komunikat kierownika pociągu) i przez jakiś czas stoimy w szczerym polu. Na szczęście w warsie jest kawa, żurek i wolne miejsce.
Dolny Śląsk to prawdopodobnie jedyny obszar w Polsce (może z wyjątkiem aglomeracji warszawskiej), w którym pociągiem dotrzemy niemal do każdej miejscowości. Co więcej, gęsta sieć połączeń kolejowych pozwala robić pętle, a nawet – nie przesiadając się – docierać do atrakcji turystycznych za granicą. Ale czy na pewno pociąg na Dolnym Śląsku jest w stanie zastąpić samochód? Koleją oczywiście nie dotrzemy wszędzie, a potencjalne opóźnienia mogą utrudniać przesiadanie się i docieranie na czas. Ale jeśli tylko jesteśmy w stanie na chwilę zrezygnować z kontroli i elastyczności na rzecz przygody i romantyzmu, podróżowanie pociągiem w tej części Polski będzie strzałem w dziesiątkę.
