Historie,  Podróże

Legendarny ekspres i disco polo w Warsie. Wyprawa na Hel po piwo i zupę rybną

Za Mławą krajobraz robi się pofałdowany, ale pociąg nie wytraca prędkości. Rozpędzony ekspres wbija się między morenowe wzgórza i połyskujące po obydwu stronach polodowcowe jeziora. Pola żółtego rzepaku kontrastują z majową zielenią, a promienie słońca przebijają się przez stalowe chmury, z których jeszcze pół godziny wcześniej padał rzęsisty deszcz. Zamawiam kawę i zajmuję miejsce w prawie pustym wagonie restauracyjnym. Niewiele osób wpadło na tak szalony pomysł, by w chłodny i wietrzny weekend po majówce jechać pociągiem nad morze. Ja zdecydowałem się na to tylko dlatego, że byłem już zmęczony pracą i chciałem przejechać się legendarnym Jantarem.

Jantar to inaczej bursztyn. Trudno o lepszą nazwę dla ekspresu, którego zadaniem jest szybkie i wygodne przewiezienie pasażerów z Warszawy do Trójmiasta, na Hel i wszystkich nadmorskich miejscowości między nimi.

Wybrałem Jantara po rozmowie z Szymonem, znajomym i miłośnikiem kolei. Gdy zapytałem go o kultowy pociąg, który ma wagon restauracyjny i jedzie przez ciekawy krajobraz, bez wahania odparł: „Jantar”.

„Klasyczny skład – lokomotywa plus wagony, z restauracyjnym włącznie. (…) Za Mławą zaczyna się piękny, południowomazurski krajobraz z jeziorami pośród wzgórz, potem Malbork, płaskość Żuław, Trójmiasto, a za nim Norda, czyli północne Kaszuby z samym Helem”.

Historia Jantara sięga 1989 roku (to niemal mój rówieśnik), kiedy Polskie Koleje Państwowe uruchomiły omijające Warszawę połączenie kolejowe z Katowic na Hel. Kilka lat później – głównie z uwagi na coraz większe problemy na kolei – Jantar został wycofany, a jego miejsce zajął startujący z Warszawy ekspres Posejdon. Jantar powrócił jednak na polskie tory i został zmodernizowany. Obecnie EIC 1540 Jantar to wygodny i nowoczesny pociąg z wyciszonymi, klimatyzowanymi wagonami oraz pełnowymiarowym Warsem. Podobnie jak kiedyś Posejdon, wyrusza ze stolicy.

Podróż mija zaskakująco szybko. W pustym i wyciszonym przedziale pierwszej klasy, na wygodnym, regulowanym fotelu, czuję się nieswojo. Podróże pociągiem nad morze kojarzą mi się ze studiami, wakacyjnymi wyjazdami na kajaki i zapachem toalety, który – jeśli miało się pecha i siedziało w przedziale blisko kibla – wdzierał się z korytarza. Pamiętam niemiłosiernie dłużące się godziny w ośmioosobowym przedziale, kiedy nie można było nawet wyprostować nóg, bo każdy ruch zaburzyłby skomplikowany układ zastygłych, zachodzących jedne na drugie kończyn współpasażerów. Dobrze, jeśli w ogóle miało się miejsce siedzące. Gorzej gdy kilkunastogodzinną podróż trzeba było spędzić, polując na odchylane w korytarzu siedzenia, przykucając na bagażu, albo – o zgrozo – stojąc. Dziś, w pustym przedziale, ale po dziesięciu latach pracy za biurkiem, wcale nie mam ochoty siedzieć i przechadzam się po pustym pociągu. Cóż za ironia.

Jantar pędzi zgodnie z rozkładem. Ekspres, który o 7:38 opuścił Warszawę Zachodnią, po zabraniu pasażerów z Warszawy Centralnej i Wschodniej, zatrzyma się już o 10:45 na Gdańsku Głównym.

Sporo się zmieniło. Przypominam sobie gigantyczne opóźnienia sprzed kilkunastu lat. Te oczywiście wciąż są zmorą polskich kolei, ale chyba jednak nieco rzadziej występującą. Poza tym, nawet jeśli pociągi się spóźniają, i tak przyjeżdżają do celu szybciej niż w czasach moich studenckich podróży.

Nie mam ochoty na rozmowy ze współpasażerami. Zamiast prowadzić smal talk, wolę patrzeć na pola rzepaku. Czuję, jak po intensywnym tygodniu moja głowa odpoczywa, a zmieniający się krajobraz, pomaga zebrać myśli. Zaczynam doceniać pusty i wyciszony przedział.

Pociąg dociera do Gdańska punktualnie. Choć większość trasy jest za nami, teraz rozpoczyna się dość powolne przemieszczanie się przez Trójmiasto i inne miejscowości, w których z pociągu w szczycie sezonu wysiadałyby tłumy pasażerów. Na jednej ze stacji postój dodatkowo wydłużyło przepięcie lokomotywy z elektrycznej na spalinową, ponieważ trasa na Hel nie ma trakcji.

Za Puckiem zamawiam Żurek (mój zwyczaj w polskich pociągach). Dziesięć minut później Jantar pokonuje ostry zakręt na wysokości Władysławowa i zanurza się w porastającym Półwysep Helski sosnowym lesie. Gdy otwieram okno, do środka wpada pachnące morzem i jodem rześkie powietrze.

Odcinek z Władysławowa na Hel to jeden z najbardziej niezwykłych fragmentów lini kolejowych w naszym kraju. Tor biegnie wzdłuż wąskiego półwyspu oblanego falami Bałtyku i Zatoki Gdańskiej. Bywają momenty, że morze widać po obydwu stronach pociągu. Po krótkich postojach w Chałupach, Kuźnicy, Jastarni i Juracie ekspres o 13:30 (punktualnie) dociera do Helu.

Wysiadam z pociągu i od razu kieruję się w stronę portu. Mam jeden cel – zjeść zupę rybną i wypić piwo. Znajduję miejsce w letnim ogródku pod ścianą obrośniętą bluszczem. Piwo i rybna smakują wybornie. Wracając na stację, wchodzę na plażę i siadam na rozgrzanym piasku. Z niedowierzaniem patrzę na przejrzystą wodę w zatoce. W sumie spędzam na Helu dwie godziny.

O 15:32 zabieram się pociągiem Przewozów Regionalnych do Gdyni Głównej. Celowo zajmuję miejsce w starym, doczepionym do nowoczesnego składu wagonie rowerowym (rozwiązanie to wyglada absurdalnie, ale spełnia swoją funkcję – kilkunastu rowerzystów może zabrać do pociągu sprzęt). Trudno to wyjaśnić, ale dobrze się czuję w tym starym wagonie, może wpływa na to sąsiedztwo wyluzowanych współpasażerów, którzy skończyli na Helu rowerową podróż, a może jakieś wspomnienia z czasów, gdy wszystkie pociągi wyglądały jak ten stary wagon. Może to wydać się śmieszne, ale nawet widok otwieranej na tory muszli (w kiblu jest dziura, przez którą zawartość na tory!) przyjmuję jako dar od losu – nie pamietam, kiedy ostatni raz coś takiego widziałem i nie wiem, czy i kiedy zobaczę. Chwilę po tym jak mój mocz rozbryzgał się o przesuwające się pod wagonem podkłady, wracam na swoje miejsce i zasypiam, wsłuchując się w stukot starych kół. W Gdyni Głównej przesiadam się w Szybką Kolej Miejską i docieram do stację Gdańsk Żabianka. Od noclegu dzieli mnie dzisięciominutowy spacer.

Kolejny dzień ma upłynąć pod znakiem ponadsiedmiogodzinnej podróży pociągiem IC 5360 Witkacy z Gdańska do Krakowa. Bez miejscówki. Czekając na odjazd, sprawdzam, czy w pociągu jest Wars. Gdy okazuje się, że tak, oddycham z ulgą, bo siedem godzin bez posiłku to sporo. Poza tym, gdy nie ma się miejscówki, znacznie przyjemniej jest od czasu do czasu usiąść w Warsie, albo chociaż oprzeć się o kontuar.

Witkacy przyjeżdża na stację Gdańsk Główny punktualnie i – po wejściu na pokład pasażerów, o 11:18 – wyrusza na południe. Chociaż znajduję wolne miejsce i tak ląduję w Warsie. Przestrzeń restauracyjna jest jednak dużo mniejsza niż w Jantarze – połączenie jest obsługiwane przez Darta Pesy – i wszystkie miejsca (w sumie siedem) są już zajęte. Przy mniejszym stole ktoś wyglądający na młodego pracownika korpo czyta „Wiedźmina”, na przeciwko niego czterdziestoparoletni facet pije Łomżę Mocną. Pozostałe pięć miejsc (większy stół) okupuje grupa, która dopiero co zamówiła obiad. Kupuję żurek i Koronę Olbrachta, po czym wciskam się między współpasażerów przy kontuarze.

Mimo dość zwykłego początku, szybko okazuje się, że nie będzie to zwyczajna podróż. Wszystko za sprawą ekstrawertycznego sprzedawcy, który – za rogatkami Gdańska – odpalił głośnik bluetooth i playlistę z rapem i disco polo. W tym czasie facet siedzący naprzeciwko pracownika korpo zamawia kolejną Łomżę.

– W Warsie widziałem już wszystko, łącznie z tańcami erotycznymi – chwali się towarzyski pracownik i DJ w jednej osobie, który jednocześnie zmienia playlistę, uruchamia terminal płatniczy i zagaduje klientów. Nikomu nie przeszkadza luźna atmosfera. Jest wręcz odwrotnie – muzyka zdaje się przyciągać klientów. Gdy zamawiam drugie piwo, na ekranie smartfona, z którego poszczana jest muzyka, widzę tytuł i artystę: Gołymbiorze – Blax & Dj Grzechuu Remix. W zwyczajnych okolicznościach pewnie bym się załamał (mówiąc delikatnie, DJ nie trafił w mój gust muzyczny), ale tym razem – być może za sprawą rozentuzjazmowanych współpasażerów – przyjmuję to, co jest.

W Warsie nie działa ekspres, ale klienci nie narzekają. Kawa rozpuszczalna w zupełności wszystkim wystarcza.

– Jak pani pogryzie ziarno, zrobię nawet zbożową – żartuje pracownik Wars.

– Pierogi?! Zrozumiałem „z drogi”! – woła ktoś z kolejki, przekrzykując refren „Gołymbiorzy”.

Do wagonu wchodzi para wyglądająca na małżeństwo. Mają na oko pięćdziesiąt parę lat, mówią po angielsku. Z jednej strony, czuję się zażenowany, z drugiej łudzę się, że obcokrajowcy chcieli w czasie podróży doświadczyć czegoś typowo polskiego. Nie mogli lepiej trafić.

Krajobraz za oknem zmienia się równie dynamicznie, jak utwory z playlisty. O ile wczoraj nie byłem rozmowny, dziś zagaduję opierającego się o kontuar sąsiada z piwem w ręku. Ma jakieś sześćdziesiąt pięć lat, wsiadł w Bydgoszczy i wraca z pogrzebu kogoś z rodziny. Okazało się, że gdy był młodszy, pracował w Rosji przy budowie elektrowni atomowej, a jeszcze wcześniej realizował jakiś projekt w Egipcie. Rozmowa wciąga mnie bez reszty. Gawędzimy aż do Krakowa.

Czuję szczerą wdzięczność za tą spontaniczną i jakby nie było zaskakującą podróż. Wypad na Hel po piwo i zupę rybną okazał się strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że wchodząc do mieszkania, wciąż jeszcze słyszę w głowie disco polo. Ale co tam! Taki urok polskich kolei.

***

Informacje o historii Jantara znalazłem na stronie Magazynu Koleo.