Podróże,  Wywiady

Marek Kamiński: po zdobyciu biegunów wiedziałem, że moja droga nie będzie usłana różami

Mówi, że jeśli jesteśmy przebodźcowani, koniecznie powinniśmy znaleźć swoją „mini-pustynię” – jezioro, ławkę w parku, leśną ścieżkę lub choćby krzesło. Podkreśla, że nadzieja jest potężną siłą, ale musimy dać jej przestrzeń, by mogła zadziałać w naszym życiu: „Jeśli jesteśmy napchani tyloma rzeczami, ona nie ma się jak między nie wcisnąć” – wyjaśnia. Przeczytaj wywiad z Markiem Kamińskim, podróżnikiem, który przemierzył świat nie jeden raz – z północy na południe, z zachodu na wschód. W szczerej rozmowie opowiada nie tylko o kolejnej wyprawie na biegun, ale również o trudach i cierpieniach, które nie raz towarzyszyły mu w drodze.

Piotr Kosiarski: Trzydzieści lat temu, jako pierwszy człowiek w historii, zdobyłeś w jednym roku bieguny ziemi. Co w Twoim życiu zmieniło się od tamtej pory?

Marek Kamiński: To trudne pytanie, bo z jednej strony zmieniło się bardzo dużo, a z drugiej – wciąż jestem tym samym człowiekiem, Markiem Kamińskim, który chce odkrywać świat, widzieć sens i podejmować nowe wyzwania. Jest jednak różnica – kiedyś mój horyzont był zawężony tylko do ekstremalnych wyczynów, dziś jest on dużo szerszy. Oczywiście, wyzwania wciąż są dla mnie ważne, podobnie jak zdobywanie doświadczeń i sięganie dalej… Ale teraz moją dodatkową motywacją jest lepsze poznanie świata i życie z sensem. Kiedy czytam moje książki sprzed kilku lat, widzę, że mój sposób myślenia jest podobny. Ale teraz doszły do tego inne wyzwania – mam dzieci i rodzinę. Podsumowując, mogę powiedzieć: jednocześnie zmieniło się wszystko i nic.

Po trzydziestu latach zamierzasz powrócić na biegun. Skąd taka decyzja?

– W Biblii czytamy, że Chrystus wychodził na pustynię. Oczywiście, jestem bardzo daleki od porównywania się z Chrystusem, ale sama pustynia ma głęboki filozoficzny i teologiczny sens. W czasach, w których żyjemy, lodowe pustynie to miejsca, które są pełne znaczenia! Kiedyś poznałem Hindusa z Madrasu, największego na świecie eksperta polarnego. Zapytałem go, skąd się wziął w najzimniejszym miejscu na ziemi. Powiedział, że wysłał go tam Jezus. Potem okazało się, że jest głęboko wierzącym chrześcijaninem, zaangażowanym w lokalną społeczność. Pamiętam, że jego odpowiedź dała mi do myślenia i dlatego dziś, kiedy ludzie pytają mnie, po co wracam na Antarktydę, zastanawiam się, gdzie bardziej jest obecny Bóg – czy na pewno w miastach, tam gdzie są ludzie i budynki? A może odwrotnie? Pustka jest w jakimś sensie pełnią.

Możesz to rozwinąć?

– Bieguny to przestrzenie pełne głębokiego znaczenia. Jako ludzie postrzegamy miejsca przez słowa, a ponieważ znamy tylko parę słów na określenie biegunów – zimno, pustka, lód, śnieg – nie ma tam nic, co sprawiałoby, że chcielibyśmy w tych miejscach przebywać. Dlatego dla większości ludzi wyprawy na biegun są bez sensu – nie poszliby tam za żadne skarby świata. Jednak czasem coś, co wielu wydaje się bez sensu, w rzeczywistości ma głębokie znaczenie.

Czym dla Ciebie jest nadzieja?

– W swoim życiu przeżyłem wiele przygód, ale i załamań – momentów, w których traciłem nadzieję. Pamiętam, że moje pierwsze spotkanie z nadzieją – w dosłownym sensie – wydarzyło się, kiedy z Wojtkiem Moskalem zdobywaliśmy biegun północny. Zupełnie straciliśmy wiarę w to, że dotrzemy do celu. Szanse na zdobycie bieguna nie wynosiły nawet zera procent, ale minus sto! A jednak dotarliśmy na biegun.

Co o tym zaważyło?

– Bardzo pomogły mi dwa konkretne doświadczenia. Pierwszym z nich była książka Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei”, której początkowo mieliśmy nie zabierać. Pamiętam, że kiedy straciliśmy nadzieję na powodzenie wyprawy, przypomniałem sobie te słowa i pomyślałem, że nie warto zatrzymywać się na owym „progu” nadziei, ale by mimo wszystko – właśnie w tej konkretnej, beznadziejnej sytuacji – iść dalej. Drugim doświadczeniem, które bardzo mi wtedy pomogło, było podkreślające wolność wyboru hebrajskie słowo „timshel” (heb. – „możesz” lub „masz władzę” – przyp. red.). Nadzieja kojarzy mi się z wolną wolą, której potrzebujemy szczególnie wtedy, gdy nie wierzymy, że będzie lepiej lub że stanie się coś dobrego. Pamiętam, że w drodze na biegun przywołałem słowo „timshel”, które Bóg wypowiedział do Kaima – „możesz”, „możesz nie zabijać swojego brata, masz wolną wolę”. Wtedy pomyślałem, że chociaż nie mam żadnych szans, by zdobyć biegun, wciąż mogę wybierać – iść dalej albo zawrócić. Ostatecznie doszliśmy na biegun. I myślę, że książka Jana Pawła II i hebrajskie słowo „timshel” bardzo mi w tym pomogły, bo pozwoliły przezwyciężyć beznadzieję. Okazało się, że jestem sprawczy, że coś mogę.

Wspomniałeś, że w czasie drogi na biegun spotkałeś nadzieję po raz pierwszy. A kiedy wydarzyło się to po raz drugi?

– Podczas pielgrzymki do Santiago de Compostela. Muszę przyznać, że była to trudna wyprawa. Przede wszystkim dystans był bardzo duży i mimo poprzednich wypraw i zdobycia w jednym roku biegunów, straciłem nadzieję, że dam radę psychicznie i fizycznie dojść do celu. Stało się to mniej więcej w połowie drogi, we Francji. Byłem na mszy, która odprawiana była w klasztorze, chyba w Bretanii. Ksiądz podczas homilii mówił o nadziei i cytował Václava Havla. Powiedział, że nadzieja to nie inwestycja w przyszłość, ale że z nadzieją mamy do czynienia wtedy, kiedy nie ma najmniejszych szans, że coś nam się uda, ale my i tak wierzymy, że to się stanie. Duchowny tłumaczył, że nadzieja to nie transakcja: „Mam nadzieję, więc mi się powiedzie, mam w sobie dużo nadziei, więc musi się udać”. Nic z tych rzeczy. Nadzieja to stan, w którym – mimo że wiem, co się stanie – i tak widzę sens, by coś robić. Nawet w obliczu braku wiary, że się uda! Myślę, że to wcale nie jest takie oczywiste, ponieważ zawsze staramy się mieć nadzieję w nadziei na to, że coś za to otrzymamy. Jako ludzie funkcjonujemy niestety w modelu transakcyjnym – zarówno w relacjach między sobą, jak również w relacji z Bogiem. Coś robimy, o coś się modlimy i czujemy, że powinniśmy otrzymać za to rekompensatę. Tymczasem nadzieja to wiara w to, że moja aktywność ma sens, niezależnie od wyniku. Może mi się nie uda, może przegram, ale mimo wszystko walczę dalej.

Czy dziś bardziej niż kiedyś potrzebujemy nadziei?

– W czasach, w których żyjemy, ludzie często tracą sens życia. Czują się bezsilni, nie snują planów, bo mogą wszystko zobaczyć w telewizji. W efekcie ich życie bywa pozornie ciekawe, ale pozbawione sprawczości, zaangażowania i wewnętrznego ognia. Ale może to dobry moment, by nadzieja przybrała nowy kształt? Nadzieja, podobnie jak wiara, nie zmienia się. Zmieniają się za to jej formy. Nawet modlitwa „Ojcze nasz” przechodzi przemiany, a co dopiero inne aspekty życia. W makroskali naprawdę mogą się one zmieniać. Wiara, nadzieja i miłość również w pewnym sensie się przeobrażają. Ale ich rdzeń, wokół którego wszystko inne się porusza, pozostaje niezmienny.

Benedykt XVI w encyklice „Spe salvi” napisał, że jedną z przestrzeni realizowania się nadziei w życiu ludzi wierzących w Chrystusa jest cierpienie. Zgadzasz się z tym?

– Jako młody człowiek przeżywałem różnego rodzaju cierpienia i trudy. Ale było to coś, co sam sobie zadawałem – przygotowując się do wypraw, trenując, wyrzekając się wielu rzeczy. Oczywiście, jak każdego człowieka, głęboko dotykało mnie wiele trudności… Dodatkowo, po zdobyciu biegunów wiedziałem, że moja droga nie będzie usłana różami. Zdałem sobie sprawę, że nawet jeśli zdobędę bieguny, nie będzie to wcale znaczyć, że od tej pory wszystko będzie układało się po mojej myśli. Gdy próbujemy iść dalej, łamiemy schematy, rozwój, trud i cierpienie zawsze będą się ze sobą łączyć. Więc w sumie zgadzam się z tym, że nadzieja rodzi się w cierpieniu. Tak jest też w przypadku wielu innych dobrych rzeczy i tak wyglądało to w moim przypadku. Próbując przekraczać granice – nie tylko fizyczne, jak biegun i Everest, ale również psychiczne, jak pielgrzymka, trud i cierpienie, którego doświadczałem – zacząłem wchodzić bardziej w głąb.

Możesz opowiedzieć więcej o tym procesie?

– Od zawsze byłem filozofem. To, że język, poezja i słowa tworzą rzeczywistość, było dla mnie znacznie ważniejsze, niż zewnętrzny wymiar podróżowania. Już na początku traktowałem je bardziej jako coś wewnętrznego, próbę zrozumienia świata w różnych formach jego istnienia, zobaczenia człowieka na granicach. Kiedy więc udało mi się przekroczyć te najbardziej fizyczne granice, poszedłem jeszcze dalej. Był to naturalny i konsekwentny proces. Zdobywając biegun, nie doznałem olśnienia, ale każda z moich wypraw pogłębiała proces, który się dokonywał. Biegun nauczył mnie, że od celu ważniejsza jest droga, której zewnętrzny wymiar jest tylko pretekstem do odbycia wewnętrznej podróży, a to, że więcej nauczyłem się z samej drogi, niż z osiągnięcia celu, było dla mnie wielkim odkryciem. Również pisząc książki, pogłębiałem ten proces. Zacząłem od spisywania dzienników z wypraw, później stałem się autorem publikacji na temat osiągania celów. Dziś bardzo chciałbym napisać coś w rodzaju podsumowania mojej drogi. Mam już nawet tytuł: „Summa navigatorae”. Byłoby to odniesienie do „Summa theologiae” św. Tomasza z Akwinu i „Summa technologiae” Stanisława Lema. Nawigacja, czyli droga do celu, która jest sumą doświadczeń.

Wspominasz, że Twoja droga była naturalnym i konsekwentnym procesem, a jednak wskazujesz dwa momenty, które szczególnie wpłynęły na zmianę perspektywy: czytanie listów od dzieci podczas drogi na biegun i wyprawa z Jankiem Melą. Możesz o nich opowiedzieć?

– To prawda. Otrzymanie listów od dzieci z oddziału chemioterapii w Gdańsku było dla mnie ważnym doświadczeniem. Naprawdę okazało się, że moja podróż jest tylko pretekstem, by te dzieci mogły przeżyć swoją przygodę. I to, że te dzieci były ze mną podczas wyprawy, było dużo ważniejsze od samego zdobycia bieguna. Początkowo zastanawiałem się, po co to wszystko, po co zdobywać dwa bieguny w jednym roku. Ale wtedy zrozumiałem, że robię to dla dzieci, bo nadają one sens mojej wyprawie. Wtedy też założyłem fundację i zacząłem pomagać dzieciom i innym osobom, które potrzebują pomocy. Dla większości z tych dzieci była to jedyna i ostatnia przygoda w życiu, bo większość z nich odeszła rok po mojej wyprawie. Mimo to był to dla mnie silny impuls, na całe życie, żeby myśleć o innych, ile tylko się da.

Drugim takim momentem była wyprawa z Jankiem Melą, podczas której zrozumiałem, jak bardzo ważne jest to, co dajemy innym. Oczywiście, kiedy poświęcimy się dla drugiego człowieka, możemy zatracić siebie i wtedy nikomu nie pomożemy. Dlatego bycie sobą i dawanie siebie innym to zadania, które się uzupełniają. Ich pogodzenie jest oczywiście bardzo trudne. To, że udało mi się zdobyć biegun i pomóc dzieciom, było cudem. Również wyprawa z Jankiem Melą była cudem. Początkowo nic nie zapowiadało, że będzie to tak doniosłe przedsięwzięcie. Na początku nikt się nim nie interesował. Ludzie wręcz je kwestionowali. Pytali: „Dlaczego nie pojechać do Zakopanego z dwadzieściorgiem dzieci, po co robić ekspedycję na biegun?”. Dopiero później, kiedy wyprawa z Jankiem Melą się udała, stała się ona symbolem. Trzy czwarte tego przedsięwzięcia było natomiast całkowitą beznadzieją, nie było wiadomo, czy to w ogóle się uda, pojawiła się nawet obawa, że przyniesie ono Jankowi więcej cierpienia i strat niż korzyści. Ostatecznie stało się ono przykładem tego, czym jest nadzieja i jak wielką ma siłę.

Masz jakąś radę dla ludzi, którym brakuje nadziei?

– Zachęcam, by zwrócić się do siebie. Jeżeli Bóg istnieje, jeżeli jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, to jest On bardziej wewnątrz nas niż na zewnątrz. Oczywiście, nie możemy uciekać od zewnętrznego świata, którego elementy absorbujemy. Ale nadzieję możemy znaleźć przede wszystkim w sobie, przez połączenie z sobą i bycie bardziej z sobą, niż z zewnętrznym światem. Zewnętrzny świat może być okazją do tego, by nadzieję realizować, by pokazać komuś drogę. Nie zmienia to jednak faktu, że najpierw musimy odnaleźć ją w sobie, znaleźć powód, dla którego warto żyć.

Jedną z konsekwencji braku nadziei jest zatracenie sensu życia. Dlatego – znowu powtarzam – musimy powód do życia znaleźć w sobie. Przynajmniej ja tak do tego podchodzę. Warto oczywiście inspirować się zewnętrznym światem, czytać książki, badać ten zewnętrzny świat pod kątem rzeczy, które budzą w nas nadzieję i skupiać się na tym, co nam tę nadzieję daje, a nie żyć w atmosferze strachu i chaosu.

Zwrócenie się do siebie może być szczególnie trudne w świecie pełnym przebodźcowania i chaosu.

– Dlatego powinniśmy znaleźć swoją „pustynię”. I nie musimy wcale jechać w tym celu na Antarktydę. Ten „biegun”, który da nam odcięcie, znajdziemy w pustce. Pustka staje się lustrem nas samych, w pustce możemy być sami z sobą. Oczywiście, rozum nie chce pustki. On woli być przebodźcowany – oglądać, czytać, wciąż coś robić… Ale jednak ta pustka – „pustynia”, „własny biegun” – są niezbędne. To może być godzina w ciszy, kiedy wszyscy w domu jeszcze śpią, medytacja chrześcijańska, oddychanie. Trzeba znaleźć pustkę, w której będziemy mogli się przejrzeć. Jeszcze raz powtarzam, jeśli jesteśmy przebodźcowani, musimy znaleźć swoją „mini-pustynię” – jezioro, ławkę w parku, leśną ścieżkę, krzesło… Nadzieja ma to do siebie, że jest potężną siłą, ale musimy dać jej przestrzeń, by mogła zadziałać. Jeśli jesteśmy napchani tyloma rzeczami, ona nie ma się jak między nie wcisnąć. Ja dbam o ten aspekt tak, że szukam swojej „pustyni”, gdzie tylko się da – budzę się o szóstej rano, idę popływać w Morzu Bałtyckim, kiedy plaża jest pusta, albo choć przez chwilę jestem sam w pustym pokoju. Z jednej strony cały czas znajduję się w ruchu, z drugiej – staram się dbać o tę przestrzeń.

W „Ćwiczeniach duchowych” św. Ignacego z Loyoli również znajdujemy zachętę, by się zatrzymać, zrobić rachunek sumienia… To również jest rodzaj medytacji. Oczywiście, można zmieniać swoje „pustynie” – czasem zaglądać do „Ćwiczeń duchowych”, innym razem czytać Pismo Święte, lub po prostu zanurzać się w ciszy. Znów wracam do korzeni – Chrystus wychodził na pustynię. Kiedyś sporo czytałem o „odosobnionym miejscu”, do którego udawał się Jezus. Według tradycji była to jaskinia w Kafarnaum, którą odwiedziłem, gdy byłem w Ziemi Świętej. Nie wiem jak dziś, ale przed laty było to miejsce mało znane i kiedy je znalazłem, nikogo w nim nie było. To niezwykła grota, z której widać Morze Galilejskie… Dziś często wracam tam myślami. Nie jest więc tak trudno stworzyć pustynię, choćby na chwilę, w myślach, przywołując wspomnienie. Na pewno mniej znaczy więcej i dlatego warto zacząć systematycznie robić jedną rzecz i się tego trzymać. Lepiej zadbać o ciszę codziennie przez pięć minut, niż przez godzinę raz w miesiącu.

Jakie myśli towarzyszą Ci przed powrotem na biegun?

– Wierzę, że moja kolejna wyprawa będzie przedsięwzięciem, w którym uda mi się połączyć doświadczenia z poprzednich podróży, tchnąć w nie ich ducha i dostrzec to, co jest wyżej i co jest ważniejsze niż sam geograficzny biegun.

Artykuł ukazał się na portalu DEON.pl