
Kanadyjska Kolej Pacyficzna i muzyczny wehikuł czasu
Zwykły utwór. Wielu powiedziałoby, że “dziadkowy”. A jednak, kiedy go słucham, przed oczami mam Góry Skaliste i przypominający „srebrny pocisk” pociąg. To trochę „Bohemian Rhapsody” Queen lub „Telegraph Road” Dire Straits, tyle że w wydaniu folk.
Utwór „Canadian Railroad Trilogy” to muzyczna opowieść o Kolei Pacyficznej, napisana przez Gordona Lightfoota, kanadyjskiego muzyka i autora tekstów, który osiągnął sukces w muzyce folkowej, folk-rockowej oraz country. Lightfoot stał się znany w latach sześćdziesiątych; zdaję sobie sprawę, że jego piosenki mogą być dziś trochę „dziadkowe” (w najlepszym razie „tatowe”), ale ja bardzo lubię ich swobodny klimat; wiele w nich odniesień do przyrody i wolności (czyli czegoś, co jest mi bliskie). I chociaż Lightfoota znam od dawna, „CRT” usłyszałem dopiero kilka dni temu. Dlaczego „Trilogy”? Pewnie dlatego, że trwa aż siedem minut i składa się z trzech części: dwóch dynamicznych i jednej (środkowej) – spokojnej. Trochę nietypowe, jak na muzykę folkową.
To dobry moment, żeby posłuchać „CRT”:
Jak można napisać utwór o linii kolejowej? Aby to zrozumieć, trzeba poznać historię Kanady. Nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że bez kolei współczesna Kanada by nie istniała. W latach osiemdziesiątych XIX wieku prowincje wchodzące w skład brytyjskiego dominium w Ameryce Północnej uzależniły swoje zjednoczenie od budowy magistrali kolejowej, biegnącej z jednego końca kontynentu na drugi. Było to nie lada wyzwanie; do pokonania było cztery i pół tysiąca kilometrów prerii oraz naturalna przeszkoda w postaci Gór Skalistych. Mimo to, zaledwie pięć lat po rozpoczęciu prac wbito ostatni gwóźdź, kończący budowę Kolei Transkanadyjskiej. W ten sposób Ameryka Północna – od Atlantyku po Pacyfik – została spięta linią kolejową. W czasach, w których w niebo wzbijały się najwyżej balony na gorące powietrze, kolej była jedynym pewnym i w miarę bezpiecznym środkiem transportu. Tak zaczęła się złota epoka kolei i transkontynentalnych podróży pociągiem. Kolej w pewnym sensie Kanadyjczycy mają we krwi, a biegnąca przez kontynent magistrala (z której są bardzo dumni) jest obecnie jedną z najsłynniejszych i najpiękniejszych linii kolejowych na świecie.
Gordon Lightfoot jest dziś staruszkiem, który doskonale pamięta zmierzch złotej ery kolejnictwa. W czasach jego młodości Kanadę przemierzały luksusowe, przypominające hotele pociągi. Jeden z takich legendarnych składów – Canadian – kursuje do dziś; jest wyposażony w wagony z kopułami widokowymi i restauracjami, a zachwytu na widok mijanych po drodze ośnieżonych szczytów i wodospadów nie da się porównać z żadnym innym doświadczeniem; trwająca cztery dni podróż przez kontynent, dzięki zanurzeniu w historii i kanadyjskiej przyrodzie, ma więcej wspólnego z romantyczną przygodą niż zwykłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Wykonane ze stali nierdzewnej poszycie pociągu, choć liczy już pół wieku, wciąż zachwyca ponadczasowym stylem, a w jego stalowosrebrnej powłoce nadal odbija się światło – stąd częste porównywanie go do “srebrnego pocisku”.
“CRT” został wydany w 1967 roku na zamówienie Canadian Broadcasting Corporation (CBC) z okazji stulecia Kanady. Jego napisanie zajęło Lightfootowi trzy dni. Tekst w poetycki sposób opowiada o wyzwaniu, jakim było przeprowadzenie linii kolejowej przez tysiące kilometrów prerii i gór, a także wyraża optymizm amerykańskich lat sześćdziesiątych. Słuchając go, można dosłownie poczuć klimat transkontynentalnej podróży i niemal zobaczyć jadący pociąg. O ile dynamiczny początek i koniec pełne są odniesień do północnoamerykańskiej przyrody i nadziei przybyłych na kontynent imigrantów, o tyle środkowa część (ta bardziej spokojna) opowiada o bezimiennych robotnikach, dzięki którym linia powstała. “We are the navvies who work upon the railway”. Zatrudnieni przy budowie magistrali robotnicy pracowali w skrajnie złych warunkach, często za niesprawiedliwie niską płacę. Wielu z nich zginęło przed ukończeniem magistrali.
W “CRT” chyba najbardziej niezwykłe jest tempo, które zmienia się, podobnie jak prędkość jadącego pociągu. W tym utworze wszystko kojarzy się z koleją – nawet akustyczna gitara przypomina charakterystyczny dźwięk wprawianych w ruch, siłą pary, korbowodów. Industrialny klimat utworu niezmiennie kojarzy mi się z “Telegraph Road” Dire Straits, tyle że w bardziej swobodnym wydaniu, a jego struktura ma coś wspólnego z “Bohemian Rhapsody” Queen lub progresywnym rockiem.
No dobrze. Ale dlaczego o tym piszę? Lubię klimat amerykańskich lat sześćdziesiątych i gdybym mógł cofnąć czas, przeniósłbym się do drugiej połowy dwudziestego wieku. W Kanadzie i Stanach Zjednoczonych kolejowe przeprawy przez kontynent były wtedy codziennością i znacznie różniły się od współczesnego podróżowania. Robin Neillands, brytyjski pisarz i podróżnik, wspomina, że kiedy jechał Canadianem (właśnie w latach sześćdziesiątych), rzadko mógł nabrać do płuc powietrza przez opary alkoholu, wydobywające się z ust traperów i drwali. Podobno jeden z nich kroił chleb piłą łańcuchową i kiedy uszkodził blat stołu, został wyrzucony z wagonu. Dzisiaj w pociągach nie doświadczymy już takiej atmosfery. Z jednej strony dobrze, bo nie jesteśmy narażeni na pijackie burdy. Z drugiej – zmiana, jaka dokonała się w naszym życiu (a więc również w sposobie podróżowania), nie jest do pozazdroszczenia.
Ciągle się gdzieś spieszymy. Samoloty pędzą dziewięćset kilometrów na godzinę, pociągi – czterysta. Nie da się doświadczyć “zanurzenia” w tu i teraz, być uważnym i spontanicznym; zamiast tego w uszach trzymamy słuchawki, a w dłoniach – smartfony. Udajemy, że jesteśmy w kontakcie z całym światem, tak naprawdę nie będąc w kontakcie z nikim. W pociągach nawet nie patrzymy za okno, bo jesteśmy zajęci Facebookiem, a prędkość zlewa krajobraz w szarą plamę. W samolotach siadanie przy oknie i zachwycanie się lataniem często kojarzy się z obciachem. Mało kto wie, że kiedy transport lotniczy się rozwijał, samolotów było tak niewiele, a procedury tak znikome, że piloci (często byli to wojskowi z czasów II wojny światowej, zatrudnieni w komercyjnych liniach) nieznacznie zbaczali z kursu, żeby pokazać pasażerom Wielki Kanion lub Góry Skaliste. Dzisiaj, nawet jadąc autobusem, nie zwracamy uwagi na zieleń lasów, majestat gór i meandrujące rzeki. Chyba tego najbardziej mi brakuje.
Utwór Lightfoota jest z innej epoki – sprzed “rewolucji”, która kazała nam się spieszyć i wypełniać kalendarze do granic możliwości – ale sam też opowiada o zmianach. “But time has no beginnings and hist’ry has no bounds”. Kiedyś, zanim kolej nie spięła dwóch krańców kontynentu, Ameryka była dzika i niezmierzona. Śmiercią często groziła przeprawa przez góry lub rzekę. Wybudowanie linii kolejowej zmieniło dosłownie wszystko; nagle podróżowanie stało się łatwe, szybkie, bezpieczne, bardziej regularne… Wzdłuż torów powstały miasta i fabryki. “Built the mines the mills and the factories for the good of us all”. Na tym jednak zmiany się nie skończyły. Budowniczym kanadyjskiej magistrali pewnie nawet się nie śniło, że kiedyś ludzie wzbiją się w powietrze, a na położonych przez nich torach kursować będą pociągi pełne spragnionych kontaktu z naturą – a więc ich wrogiem – podróżnych. Niezwykły krąg zatoczyła historia!
W lipcu 2018 roku miałem okazję przejechać Canadianem fragment magistrali transkanadyjskiej, a dokładnie jej najbardziej malowniczą część – z Edmonton do Vancouver. Trwająca dwa dni podróż – spóźnionym ponad dwanaście godzin pociągiem – była doświadczeniem, które zostawiło ślad w wielu przestrzeniach mojego życia. Okazało się, że brak punktualności wcale nie musi oznaczać końca świata (nawet w czasie dopiętej na ostatni guzik podróży po Ameryce), a wręcz przeciwnie – może przynieść wiele korzyści. Dzięki opóźnieniu najciekawszą część trasy (przejazd przez Góry Skaliste i trawers wzdłuż kanionu rzeki Thompson) pokonałem w dzień, dostałem trzy darmowe posiłki i gratisowy nocleg w Vancouver (najdroższym kanadyjskim mieście). W spóźnionym kilkanaście godzin pociągu bardzo przyjemny jest brak kontroli. “W końcu i tak już jestem spóźniony, nic na to nie poradzę”. Takie “spuszczanie ciśnienia” naprawdę pomaga cieszyć się podróżą. Siedząc w kopule widokowej na dachu pociągu i obserwując, jak promienie wschodzącego słońca oświetlają ośnieżone szczyty – zamieniając biel w złoto – dziękowałem Bogu za każdą minutę.
Mam nadzieję, że teraz rozumiecie, dlaczego “dziadkowy” kawałek country budzi we mnie tyle emocji.
Podróżowanie uczy mnie, że świat wciąż czeka na eksplorację, nawet jeśli wszystkie miejsca zostały już “zdobyte” i opisane. Liczą się osobiste “odkrycia” spragnionych przygód “poszukiwaczy” i to, czy odnajdą w nich radość i spełnienie. Ja na pokładzie Canadiana miałem takich “odkryć” pod dostatkiem, a utwór Lightfoota mi o nich przypomina.

