Droga, którą od jakiegoś czasu podąża kino, prowadzi na manowce. Twórcy skupiają się na wyśrubowanych efektach specjalnych, przypudrowując nimi nieraz do bólu infantylną fabułę. Sporo zamieszania wywołuje również sprowadzająca się niemal wyłącznie do kwestii płci i ras zasada inkluzywności. Cieszę się, że „Władca Pierścieni” powstał 20 lat temu, kiedy kino wciąż przeżywało swoją złotą epokę. Nakręcenie takiego filmu dzisiaj byłoby niemożliwe.
Zdjęcie główne: Douglas Bagg / Unsplash
Mija 20 lat od premiery trylogii „Władca Pierścieni”, legendarnej produkcji Petera Jacksona i ekranizacji kultowych książek J.R.R. Tolkiena. Dokładnie przed dwoma dekadami, w latach 2001-2003, na ekrany kin wchodziły kolejne części – „Drużyna Pierścienia”, „Dwie wieże” i „Powrót króla”. Okrągła rocznica ekranizacji „Władcy Pierścieni” zbiegła się z premierą „Pierścieni władzy”, najdroższego w historii serialu, który został chłodno oceniony przez krytyków i stał się okazją do pozwu za naruszenie praw autorskich (Demetrious Polychron, autor historii związanych z uniwersum Tolkiena, oskarżył kilka dni temu Amazon, producenta „Pierścieni władzy”, o plagiat i zażądał 250 mln dolarów odszkodowania).
Nie zamierzam pisać o tym, czy „Pierścienie władzy” są udaną produkcją. Sądzę bowiem, że niskie oceny serialu (5,2 na Filmweb, 6,9 na IMDb) oraz mniejsze niż zakładane zainteresowanie (zwłaszcza w kontekście gigantycznego nakładu finansowego wynoszącego 715 mln dolarów) mówią same za siebie. Zamieszanie wokół „Pierścieni władzy” i dwudziestolecie filmowej trylogii „Władca Pierścieni” są za to doskonałą okazją do spojrzenia wstecz i sprawdzenia, jak w ostatnich dwóch dekadach zmieniła się sztuka filmowa.
Droga, którą od jakiegoś czasu podąża kino (odnoszę wrażenie, że proces ten rozpoczął się jeszcze przed pandemią koronawirusa), prowadzi na manowce. Coraz mniej produkcji zachwyca, a coraz więcej pozostawia niedosyt (pisałem o tym w artykule na temat drugiej części „Avatara”). Twórcy filmów i seriali skupiają się na wyśrubowanych efektach specjalnych, przypudrowując nimi nieraz do bólu infantylną fabułę, a technologia „green screen” niemal całkowicie oderwała sztukę filmową od świata realnego. Sporo zamieszania wywołuje również sprowadzająca się niemal wyłącznie do kwestii płci i ras zasada inkluzywności, wobec której każdy sprzeciw, nawet uzasadniony, traktowany jest jako przejaw homofobii, seksizmu i rasizmu. Inkluzywność prowadzi do nieraz absurdalnych sytuacji, w których kino, zamiast odzwierciedlać rzeczywistość lub świat przedstawiony, kreuje trendy, a powstały w ten sposób obraz pełen jest wciśniętych w niego na siłę postaci i wątków.
Droga, którą od jakiegoś czasu podąża kino, prowadzi na manowce. Coraz mniej produkcji zachwyca, a coraz więcej pozostawia niedosyt.
Myślę, że między innymi właśnie te pułapki przyczyniły się do porażki „Pierścieni władzy”, najpierw zmuszając twórców do zerwania z kanonicznością dzieł Tolkiena, a następnie narażając ich na pozew. Operacja ta być może powiodłaby się w przypadku innych adaptacji, ale w starciu ze spuścizną Tolkiena po prostu nie miała szans. Dlaczego?
Twórczość Tolkiena jest jedyna w swoim rodzaju. Autor „Władcy pierścieni” wymyślił świat z własną historią, geografią, językami i rasami (czyżby Tolkien wprowadził inkluzywność, gdy nikomu jeszcze się to nie śniło?). Stworzył własną mitologię, a nawet swego rodzaju „biblię” („Silmarillion”) opisującą wykreowany przez siebie świat, który mimo ogromniej różnorodności jest zaskakująco spójny, również, a może zwłaszcza, z etycznego punktu widzenia. Dzieł Tolkiena nie da się więc czytać w oderwaniu od kontekstu historycznego (rewolucja przemysłowa, pierwsza w historii ludzkości dewastacja przyrody na ogromną skalę, wojny światowe), jak również samego autora, jego historii i spojrzenia na świat (choćby nie wiem jak bardzo byłoby to niewygodne, Tolkien był głęboko wierzącym katolikiem).
Ogrom przedsięwzięcia jakim było opracowanie tak złożonego świata przedstawionego sprawił jednak, że autor „Władcy Pierścieni” nie zdążył przed śmiercią ukończyć i wydać wszystkich historii, pozostawiając wiele z nich w postaci luźnych zapisków i notatek. Powstały w ten sposób luki, które w zderzeniu ze współczesnym przemysłem rozrywkowym aż proszą się o wypełnienie inkluzywnością odmienianą przez wszystkie możliwe przypadki.
Koniec XX i początek XXI wieku był bardzo interesującym okresem w historii kina. Jego twórcy dysponowali już na tyle zaawansowaną technologią, by generować nie starzejące się tak szybko efekty specjalne, a kręcone przez nich filmy pełne były świeżych i oryginalnych treści. Żeby stworzyć naprawdę dobrą i nagradzaną produkcję, nie trzeba było „terapii wstrząsowych”, wystarczało postawienie na fabułę, uniwersalne wartości (poświęcenie, honor, bohaterstwo, przyjaźń) i dopracowane ale nie przytłaczające efekty specjalne. Zbiór udanych produkcji, które powstały w tym czasie i stały się klasyką, jest imponujący. „Forrest Gump” (1994), „Skazani na Shawshank” (1994), „Piaty element” (1997), „Matrix” (1999), „Prosta historia” (1999), „Szósty zmysł” (1999), „Zielona mila” (1999), „Bracie, gdzie jesteś?” (2000), „Cast Away” (2000), „Gladiator” (2000), „Requiem dla snu” (2000), „Między słowami” (2003), „Pan i władca” (2003) i w końcu „Władca Pierścieni” (2001-2003) to tylko niektóre z tytułów. Dziś, jeśli w ciągu roku trafi się jedna godna zapamiętania produkcja, jest naprawdę dobrze.
Fakt, świat się zmienił. W epoce mediów społecznościowych, „instarozrywki” i seriali dostępnych w domowym zaciszu dzięki serwisom VOD poprzeczka postawiona jest naprawdę wysoko. Czy to oznacza, że epoka dobrego kina się kończy? Nie do końca. Wciąż można obejrzeć dobre filmy ale w postpandemicznym świecie coraz częściej zdarza się je oglądać nie na ekranach multipleksów a w kinach studyjnych i głównie niszowych serwisach VOD.
Peter Jackson, kręcąc „Władcę pierścieni”, odniósł sukces. Stało się to, bo wykorzystał swój talent, był wierny książkom, postawił na ponadczasowe (nie wynikające z mody) wartości i dużo ryzykował (nie było wcale pewne, czy film odniesie sukces, dlatego wszystko było przemyślane i dopięte na ostatni guzik). Czy stworzenie podobnego filmu byłoby możliwe dzisiaj? Sądzę, że nie. I dlatego cieszę się, że „Władca Pierścieni” powstał 20 lat temu, kiedy kino wciąż przeżywało swoją złotą epokę. To kompletne dzieło, którego nie da się już zmienić lub zinterpretować na nowo. Ma wszystko, co potrzeba.
Wciąż można obejrzeć dobre filmy ale w postpandemicznym świecie coraz częściej zdarza się je oglądać nie na ekranach multipleksów a w kinach studyjnych i głównie niszowych serwisach VOD.
Patrząc z boku na „sukces” produkcji Amazonu, jak również jakość współczesnej sztuki filmowej, spoglądam w przyszłość ze sporą dozą sceptycyzmu. Ale mimo to jestem spokojny. Bo chociaż ostatnio mówi się już o remake’u „Władcy Pierścieni”, jestem pewien, że to trylogia Jacksona będzie tą niepodrabialną klasyką, która poruszyła serca i wniosła zupełnie nową jakość do historii kina. „Władca Pierścieni” to filmy, które starzeją się jak wino. A o to w sztuce filmowej jest naprawdę trudno.
Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl