„Jezus dosłownie wyszarpał mnie z mojego poprzedniego życia. Złapał mnie z całych sił i wyciągnął z uścisku zła”. Kamil Popławski opowiada o swoim nawróceniu.
Piotr Kosiarski: Byłeś ateistą.
Kamil Popławski: Tak, w dodatku bardzo skupionym na materializmie i pięciu się po szczeblach kariery; środowisko, w którym się znajdowałem, jeszcze bardziej to napędzało, ale w pewnym momencie zaczęła we mnie dojrzewać chęć poszukiwania rzeczywistości duchowej. Tak zacząłem się interesować buddyzmem i religiami Wschodu.
W pewnym momencie zaczął się o mnie dopominać Chrystus, choć wtedy jeszcze nie uznawałem Go za jedyne źródło dobra i miłości, za prawdziwego Boga.
W jaki sposób Jezus zaczął się o Ciebie upominać?
– Kiedy jeszcze interesowałem się duchowością Wschodu, często medytowałem. W takich chwilach należy wyciszyć się, odrzucić wszystkie negatywne myśli i skupić się na „tu i teraz”. To jednak nie przynosiło takiego efektu, jaki był opisywany przez innych. Jednak zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje nie tylko taka rzeczywistość, którą widzę i której mogę dotknąć. Wtedy bardzo zapragnąłem dojść do źródła duchowości, źródła dobra, źródła, z którego wychodzi życie. Kontynuowałem tę praktykę i podczas jednej, długiej medytacji w skupieniu na źródle przez moment, w duchu, zobaczyłem niezwykle świetlistą postać z szeroko otwartymi ramionami. Wiedziałem, że to był Jezus, czułem, że to On, widziałem Jego twarz, choć jakby w ogniu. Serce mi się bardzo ucieszyło, wypełniła mnie radość i popłynęły łzy, czułem niezwykły, głęboki pokój.
W duchowości ignacjańskiej, kiedy się nawracamy, wewnętrzny pokój jest często owocem działania Ducha Świętego.
– To był dopiero początek. Nie spodziewałem się tego, co miało nastąpić.
Wyjechałem z rodzinnego Opola do Warszawy i wciąż prowadziłem egoistyczny styl życia. Starałem się być dobry dla innych, ale popełniałem błędy. Pęd za karierą, pieniędzmi, chęć bycia zawsze widocznym i podziwianym – to mnie wewnętrznie zabijało. W pewnym momencie poczułem, że nie ma we mnie miłości – do nikogo, nawet do rodziców. No chyba że do siebie samego – czułem ogromną pustkę. To było okropne. Dalej praktykowałem medytację i transy buddyjskie, nierzadko w towarzystwie marihuany, lecz dziwnym trafem zaczęły do mnie docierać pojedyncze cytaty z Pisma Świętego, które w moim wnętrzu przynosiły pokój oraz otwierały moje zaślepione oczy. Czułem, że nie jestem sam z tym całym bałaganem, wierzyłem, że jest duch ponad mną, choćbym nie wiem co robił. Jest, ale daleko ode mnie. Jak się okazało, to ja byłem daleko od Niego.
Kilka razy zdarzyło się, że od spotkanych na ulicy ludzi dostawałem Słowo, które głęboko do mnie trafiało. Interpretowałem takie sytuacje jako drogowskazy. Wówczas bardzo otworzyłem się na Boga. Myślałem, że jeśli rzeczywiście duch dobra jest ze mną – nie nazywałem go wówczas konkretnie – to prosiłem, aby wskazywał mi drogę w moim życiu.
Spotykałem Boga w symbolach. Znalazłem na klatce w bloku breloczek z napisem „Nie wstydzę się Jezusa”. Było na nim napisane: „Kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem”. To Słowo z jednej strony wywierało wywoływało we mnie niepewność, bo myślałem, że mogę stracić to, co już znalazłem, z drugiej – dawało mi nadzieję i odwagę, bo co krok Bóg dawał o sobie znać. Breloczek przypiąłem do kluczy.
Widziałem, że w jednym z wywiadów na YouTube miałeś też na szyi Cudowny Medalik.
– Przywiązywałem wagę do tego, co noszę na szyi. Wcześniej był to klucz – krok do otwarcia czegoś, co jest zamknięte, później piórko – symbol wolności. Potem wszystko to zostało zastąpione medalikiem Maryi – to było jedyne, co wygrzebałem z szafy i było związane z symboliką chrześcijańską. Uważałem, że noszenie tego medalika przeze mnie, osobę medialną, pomoże innym ludziom pokonać wstyd.
Niestety, w pewnych momentach zapominałem o duchowości. Na sesjach zdjęciowych i castingach robiłem to, do czego byłem przyzwyczajony, a moje duchowe doświadczenia odchodziły na drugi plan. Jednak wracałem, kiedy byłem sam.
Pewnego dnia bardzo prosiłem Boga o jakiś znak, o sprowadzenie mnie na dobrą drogę i jakby w odpowiedzi, dzień później, usłyszałem „puk, puk”. Okazało się, że to świadkowie Jehowy. Byłem uprzedzony co do nich, lecz z ciekawości zaprosiłem ich do środka i rozmawialiśmy. Przychodzili co tydzień i zawsze chciałem znaleźć wymówkę, żeby już ich więcej nie wpuszczać, lecz dobro wygrywało. Na początku chciałem brać ich pod włos, ale oni cytowali Biblię. Jeden ze świadków, Artur, emanował mądrością i wyrozumieniem. Wszystko, co mówił, opierał na Piśmie, a moje głupie myślenie nie miało szans z Ewangelią.
Z Twoich słów wynika, że Pan Bóg może działać również przez świadków Jehowy, a przecież są oni powszechnie uznawani za sektę. Poza tym Biblia w Przekładzie Nowego Świata nie jest wiernym tłumaczeniem ksiąg kanonicznych.
– Może tak jest. Też wiele o nich słyszałem, ale w moim przypadku okazali się doręczycielami słów Boga, które mnie odnawiały, więc nie chcę ich oceniać.
Potrzebowałeś impulsu do zmian.
– Czułem, że moje życie nie jest takie jak być powinno. Było mi z tym źle. Miałem poczucie pustki. Ciągle prosiłem o znaki, drogowskazy… I nagle trafiłem na stronę internetową, która doprowadziła mnie do słów z Pisma Świętego: „Jeśli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w swoim sercu uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie”. Wypowiedziałem te słowa.
Tak po prostu?
– Tak. Od tej pory rozpoczęła się prawdziwa droga przemiany. Zdetronizowałem w moim życiu siebie i na pierwszym miejscu postawiłem Chrystusa.
Pan Bóg się o Ciebie upomniał.
– On mnie dosłownie wyszarpał z mojego poprzedniego życia. Miał cały czas wyciągniętą rękę. Kiedy w końcu zdecydowałem się podać Mu swoją, On złapał mnie z całych sił i wyciągnął z uścisku zła.
Po tym doświadczeniu rzuciłeś wszystko i wyruszyłeś w podróż po Europie.
– To miała być zwykła wycieczka, a okazała się podróżą w poszukiwaniu Boga. Wspólnie ze znajomym stwierdziliśmy, że nie chcemy spędzać wakacji w Warszawie i tak postanowiliśmy wyjechać do Hiszpanii autostopem, bez pieniędzy i namiotów. Wzięliśmy tylko tyle, ile zmieściło się do plecaka. Przed podróżą trochę się stresowałem, ale wiedziałem, że jeśli faktycznie to jest bodziec do zmiany, to na pewno wszystko się uda. Wiedziałem, że mogę zaufać Jezusowi.
Dzień przed wyjazdem okazało się, że mój kumpel, Szymon Reich (Wywiad z Szymonem – KLIK!), jedzie z Warszawy do Hamburga i ma dwa wolne miejsca. Jest on bardzo wierzącym człowiekiem. W czasie jednej z rozmów przypomniał mi słowa Jezusa, które powiedział do apostołów, żeby nie brali torby ani sandałów i żeby się o nic nie martwili, bo wszystko będą mieli. Jezus mówił, żebyśmy nie martwili się o swoje życie, co będziemy jeść lub pić, ani o swoje ciało, czym się odziejemy. „Czy życie nie jest ważniejsze od pokarmu, a ciało od odzienia? Popatrzcie na ptaki na niebie: nie sieją, nie żną, nie gromadzą w magazynach, a wasz Ojciec niebieski je żywi. Czy nie więcej znaczycie niż one?” My mieliśmy ze sobą tylko 100 euro na pięć tygodni, dlatego rozmowa z Szymonem napełniła mnie spokojem.
W dodatku mój kolega, z którym podróżowałem, zgubił swojego iPhone’a, a tydzień później zepsuł się mój. Odcięliśmy się więc od świata i byliśmy zdani na naszą wiarę.
Dla kogoś, kto bierze właśnie udział w konkursie Mistera Polski, to chyba trudne.
– To prawda. Po wakacjach miał odbyć się finał Mistera Polski. W show-biznesie trzeba cały czas być widocznym „na ściankach” i w mediach. Non stop jesteś forsowany i mobilizowany do publikowania zdjęć w mediach społecznościowych, do pokazywania się. To strasznie niszczy, stajesz się więźniem lajków, opinii, tego, co inni powiedzą.
A teraz? Ciach i tego nie ma! Totalna wolność. W moim sercu na nowo pojawiła się radość dziecka, którą show-biznes prawie zabił!
Ta radość nie opuszczała Cię nawet wtedy, gdy zaczęło brakować Ci pieniędzy?
– Kiedy masz w kieszeni ostatnie 10 euro, zjadasz jabłka zerwane z drzewa i śpisz na stacjach benzynowych przy wywietrznikach, z których leci ciepłe powietrze, często pojawiają się trudności! Nie wiedziałem, jak sobie poradzimy, ale nie pytałem ludzi o pieniądze, bo wiedziałem, że Jezus by o nie nie spytał. Za każdym razem, jak miałem podjąć jakąś decyzję, pytałem się, co Jezus zrobiłby na moim miejscu.
Kiedy byłem załamany, że nic nie wychodzi, tak jakbym tego chciał, odpuszczałem i modliłem się: „Boże, zdaję się na Ciebie, działaj”. Poddawałem się Jego woli i wtedy działy się cuda. W ciągu chwili wszystko zaczynało się obracać na korzyść. Na przykład pewna kobieta zabrała nas do domu, nakarmiła, przenocowała i ofiarowała nam wałówkę na drogę.
Ludzie często nam pomagali. Raz spaliśmy u dilera narkotyków. Wiedziałem, że on żyje w zły sposób, ale wewnętrznie jest dobrym człowiekiem. Kryło się w jego oczach coś więcej. Przyjął nas jak najlepszych przyjaciół. A jeszcze 10 minut wcześniej mieliśmy spać na chodniku.
Nieraz byłem na totalnym emocjonalnym dnie. Wówczas ustępowałem Bogu miejsca, prosiłem: „działaj”, a On działał.
W czasie powrotu znowu wszystko nie szło po mojej myśli. Zbyt dużo czasu spędziliśmy w Fatimie. Nie dlatego, że chcieliśmy, ale dlatego, że przez 3 dni nikt nie chciał nas zabrać. Tylu chrześcijan i nikt nam nie pomógł.
Dostałeś więcej wsparcia od dilera narkotyków niż od chrześcijan?
– Tak, zupełnie jak w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie (śmiech).
Duchowa podróż trwała, ale finał Mistera Polski był coraz bliżej.
– Tak. Kiedy dzwoniłem do mojego taty od policjanta, który mnie podwoził, powiedział mi, że jak nie przyjadę do 3 dni, to zostanę zdyskwalifikowany i będę musiał zapłacić gigantyczną karę, na którą zgodziłem się, podpisując regulamin. Wcześniej rozstałem się z towarzyszem podróży i samotnie każdego dnia posuwałem się do przodu o jakieś 80 kilometrów. Teraz okazało się, że jestem w Belgii, robi się ciemno i w ciągu 3 dni mam do przejechania ponad tysiąc kilometrów. Po rozmowie z tatą wysiadłem z samochodu i niechcący rozbiłem kamerkę. Policjant, który mnie podwoził, powiedział, że mam pecha. Długo kumulujące się emocje teraz osiągnęły apogeum i na poboczu upadłem na kolana, zacząłem się modlić: „Boże, proszę pomóż, bo sam nie dam rady. Oddaję Ci ster, oddaję Ci moje życie, niech Twoja wola się dzieje”. To był wewnętrzny przełom. Pozwoliłem Mu działać i stało się. Chwilę później zobaczyłem na stacji benzynowej samochód z polskimi rejestracjami. Następnego dnia byłem w Polsce! Niesamowite, to był punkt kulminacyjny.
Wróciłem kompletnie odmieniony, z innym nastawieniem, z inną moralnością. To, co było dla mnie wcześniej najważniejsze, czyli sława i pieniądze, wylądowało na samym dole! I odwrotnie – miłość, którą spychałem wcześniej na dalszy plan, znalazła się na pierwszym miejscu. Poczułem, jaką miłością sam zostałem obdarowany.
Wróciłeś na czas. Jak później potoczyła się Twoja historia?
– Miałem już inne podejście. Po zdobyciu tytułu Wicemistera Polski starałem się dalej być „na topie”, ale już z zupełnie inną moralnością. Inaczej na to wszystko patrzyłem. To był środek do utrzymania się, a nie cel sam w sobie.
Ludzie w Twoim środowisku zauważyli zmianę?
– Wcześniej byłem ateistą i nagle zacząłem wierzyć w Boga. Mojej zmiany nie dało się nie zauważyć. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że zacząłem wszystkich nawracać dookoła. Momentami było to zbyt narzucające się, ale starałem się wszystkim przekazać, jakie to jest piękne być wewnętrznie uratowanym. Chciałem w ten sposób im pomóc. Na szczęście w końcu zdałem sobie sprawę z tego, że nie tędy droga, i wyluzowałem.
Sądzisz, że wśród celebrytów istnieje „moda na nawracanie się”?
– Myślę, że niektórzy ludzie, aby potwierdzić słuszność swoich wypowiedzi lub poglądów, mogą „wysługiwać się” swoją wiarą. Jednak kiedy czytam w sieci świadectwa znanych osób, które się nawróciły, wydaje mi się, że te słowa są szczere. Czy istnieje moda? Ciężko stwierdzić, ale wierzę w to, że Bóg działa w każdym środowisku.
Komuś nie odpowiadała Twoja zmiana?
– Z moimi znajomymi nie było większego problemu. Sprzeciw pojawił się natomiast w mojej rodzinie. Pomiędzy tym, kim byłem wcześniej, a tym, kim się stałem, była zbyt duża różnica. Moja rodzina myślała, że zostałem religijnym fanatykiem.
Dałeś im powody, żeby tak myśleli?
– Wcześniej chciałem wszystko robić sam. Jeśli za coś się zabierałem, wiedziałem, że to ogarnę. „If you can dream it, you can do it” i tak dalej. Nadal myślę, że mamy siłę sprawczą, lecz poznałem, jaką potężną siłą dysponuje Ten, który stworzył nasz świat.
Teraz staram się robić tak, jakby wszystko zależało ode mnie, lecz wierzyć tak, jakby wszystko zależało od Boga.
Moja rodzina stwierdziła, że zaczynam świrować.
Komu było najtrudniej to przyjąć?
– Mój tata był dosyć wyrozumiały. Mówił: „Jeśli uważasz, że znalazłeś właściwą drogę, to wyciągaj, co najlepsze”, ale mama ciężko na to reagowała, martwiła się. Trochę też oddaliliśmy się z moim bratem.
Zrozumiałem, że najważniejszą rzeczą w naszej wierze jest postawa miłości do ludzi – ona jest sednem. Wiem, że chodzi o bycie przykładem dla innych, a tym samym drogowskazem ku dobrej drodze. Teraz w mojej rodzinie jest inaczej. Miłość zaczęła wzrastać.
Jak dziś wygląda Twoje życie?
– Przeprowadziłem się z powrotem do Opola. Zostawiłem show-biznes i wycofałem się z social mediów. Po kilku latach przerwy zacząłem studia – coaching filozoficzny. Polega on na wydobywaniu z człowieka tego, co jest w jego sercu. Myślę, że to jest bardzo chrześcijańskie.
Kiedyś nie byłem utwierdzony w miłości, a środowisko ludzi niewierzących mnie podkopywało. Niewątpliwie, mieszkanie w Warszawie intensyfikowało mentalne znieczulenie. Stolica jest niestety w znacznym stopniu nasycona pogonią za egoizmem i pieniędzmi, a to prowadzi do zguby.
Dziś wiem, że niezależnie od tego, w jakim środowisku się znajduję, nie ma ono wpływu na to, co jest wewnątrz mnie. Jeśli nie pozwolę wpłynąć komuś na mojego ducha, to nikt nie może go skrzywdzić.
Nie masz poczucia, że Chrystus Cię ogranicza albo do czegoś zmusza?
– Wręcz przeciwnie. On mnie wyzwala. Kiedyś miałem spory problem z seksualnością. Wiesz, młody chłopak, fajne dziewczyny i te sprawy. Teraz jest łatwo o seks, a na dodatek jest bardzo kuszący. Często głowę wypełniały mi grzeszne myśli. Do tego dochodziła masturbacja. Byłem więźniem seksu. Chrystus w końcu mnie wyzwolił.
On daje wolną rękę. Jeśli chcesz osiągnąć pokój ducha, nie troszczyć się zbytnio o jutro, idź za Nim, zaufaj Mu! Jeśli wolisz wybrać inną drogę, w porządku. Bóg to szanuje, każdy powinien, ale jeśli chodzisz w ciemności, nie prognozuję ci świetlanej przyszłości.
Niedawno wróciłeś z Europejskiego Spotkania Młodych w Madrycie. Jak zaczęła się Twoja przygoda ze Wspólnotą z Taizé?
– Gdy wróciłem z podróży po Europie, zamieszkałem na osiem miesięcy z Szymonem Reichem. Potem, jak już wróciłem do Opola, nadal utrzymywałem z nim kontakt. Napisał do mnie, że jest możliwość wyjazdu na Taizé do Madrytu jako wolontariusz. Powiedział, że spotkanie jest dla wszystkich – dla wierzących i niewierzących – że jeśli ktoś chce zgłębić swoją wiarę albo zrozumieć, na czym ona polega, to jest to doskonałe miejsce. „No dobra, jedziemy” – powiedziałem.
Nie trzeba było Cię długo namawiać.
– To prawda. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, byłem zaskoczony tym, że ludzie żyli tam zgodnie z postawami biblijnymi. Mogłem z nimi odpoczywać i jednocześnie brać z nich przykład. Dopiero jak znalazłem się wśród nich, doświadczyłem, o co chodzi w Taizé.
Głównym założeniem tej wspólnoty jest akceptowanie wszystkich, bez względu na to, czy jesteś katolikiem, protestantem czy kimkolwiek innym. Tam nie ma to znaczenia. Nikt nawet o tym nie rozmawia. Ludzie widzą, co jest najważniejsze.
Nie lubisz podziałów wśród ludzi.
– Zdarzyło się, że na Eucharystii dla Polaków zabrakło Komunii Świętej. Było na niej około 3,5 tysiąca osób i dla jednej siódmej zabrakło Eucharystii. Wtedy obok mnie stanęła osoba, która powiedziała, że nie dostała Komunii i jest tym zmartwiona. Pocieszyłem ją, że jeśli człowiek przyjmuje szczerze Boga do swojego serca i chce budować z Nim pełną relację, to nic nie jest w stanie go od Niego odłączyć, bo Bóg mieszka w jego sercu. Wtedy ta osoba się rozpogodziła.
Szukasz swojego miejsca w Kościele? Wielu osobom bardzo pomaga posiadanie wspólnoty.
– To jest bardzo dobre pytanie. Cały czas szukam, cały czas dokądś idę, ale nigdy nie chciałbym dojść do miejsca, w którym stwierdzę, że doszedłem, i zaprzestać. Jeśli chodzi o przynależność do konkretnej wspólnoty, to ja przynależę do Kościoła Chrystusa – nie interesują mnie podziały. Modlę się do Jezusa i proszę Go, by każdego dnia wskazywał mi właściwą drogę. Jeżeli Go o to proszę i czytam Pismo Święte, to Biblia jest moim mieczem, a modlitwa moją tarczą. Pełne zaufanie do Chrystusa. Oto moja droga.
Wydaje mi się, że wiele osób chodzi do kościoła tylko dla tradycji. Ja widzę Kościół w bardzo biblijny sposób. Tworzy go każda osoba, która przyjęła Boga do swojego serca i żyje w sposób zgodny z nauką Jezusa. Wszyscy tworzymy Kościół – ja i ty. Ty jesteś moim Kościołem, moi przyjaciele, osoby, które spotykam pierwszy raz, i te, których jeszcze nie znam.
A wspólnota?
– Odczuwam tęsknotę za ludźmi, którzy mają te same poglądy. Chciałbym wymieniać się z nimi moimi refleksjami.
Jak w Taizé.
– Tak. Chciałbym z nimi wspólnie wzrastać, a nie tylko czerpać inspirację z internetu – z Deonu czy od Szustaka. Zależy mi, żeby spotykać się na żywo z ludźmi. Niestety, jeszcze nie znalazłem takiej wspólnoty.
W takim razie życzę Ci, żeby Ci się udało. Co chciałbyś powiedzieć ludziom podobnym do Ciebie, którzy być może też szukają swojego miejsca w Kościele?
– Aby szukali dalej i nie bali się zaufać Bogu. Kiedy intencja znalezienia Jezusa jest szczera, będzie się On objawiał w każdej sytuacji, w każdym człowieku i w każdych słowach.
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu DEON.pl