M

Myślałem, że gorzej może być tylko w piekle

„To stan nie do wytrzymania, jakbyś miał w środku granat, który cały czas wybucha, a ty nie możesz umrzeć. Trwało to miesiące, a ja codziennie modliłem się do Boga o śmierć, bo ze względu na miłość do rodziny nie chciałem popełnić samobójstwa”. Przeczytaj wywiad z mężczyzną cierpiącym na schizofrenię paranoidalną.

Zdjęcie główne: Armin Lotfi / Unsplash

Przygotowując ten wywiad, chciałem zachować pełną anonimowość mojego rozmówcy. Zapytałem, jakim imieniem go podpisać. Odpowiedział: „Człowiek nadziei”.

Piotr Kosiarski: Masz schizofrenię.

Człowiek nadziei: Tak. Są różne rodzaje schizofrenii. Moja to schizofrenia paranoidalna.

Jak to się zaczęło?

Byłem na studiach artystycznych. W czasie wakacji, późnym wieczorem, odmawiałem różaniec. I wtedy ktoś się ze mną skontaktował. Nikogo nie widziałem, ale wewnętrznie ktoś zaczął do mnie mówić.

Usłyszałeś głos.

To nie było tak, że widzę osobę, której nie ma, lub słyszę słowa dzięki zmysłowi słuchu. To było na zasadzie telepatii. Wiesz, że się wtedy ucieszyłem? Pomyślałem, że po tylu latach modlitw Pan Bóg bezpośrednio skontaktował się ze mną.

Myślałeś, że Bóg zwrócił się do Ciebie?

Niestety, po czasie okazało się, że to choroba. Przyjęcie tego zajęło mi wiele miesięcy.

Czego ten głos chciał od Ciebie?

Mówił mi, że mam do spełnienia misję.

Jaką misję?

Dokładnie wszystkiego nie pamiętam, ale miało to związek z końcem świata i masonerią. Miałem ją rozpracować. Otrzymałem też „przecieki”, kto zostanie ostatnim papieżem.

W tym czasie dosłownie wszystko do mnie przemawiało. Czułem, że Bóg i ludzie mają dostęp do mojego umysłu. Zdarzało się na przykład, że wychodziłem do sklepu po gazetę, otwierałem ją na którejś stronie i myślałem, że jest tam ukryta wiadomość do mnie. Prawie jak w filmach szpiegowskich! (śmiech)

Ale wtedy naprawdę w to wierzyłeś.

Kupowałem gazetę, znajdowałem potwierdzenie i działałem dalej. Tak to się kręciło.

„Usłyszane” informacje – napisane ręcznie na kartkach A4 – dostarczałem do księży, a nawet do jednego z biskupów.

Odpowiedzieli?

Nie było żadnego odzewu z ich strony. Po latach rozmawiałem z jednym z księży na ten temat. Odparł, że: „nie takie wiadomości biskupi dostają” (śmiech).

Rodzina tego nie zauważyła?

W pewnym momencie rodzice zobaczyli moje dziwne zachowanie. To jest bardzo ważne w przebiegu choroby, że człowiek zaczyna się inaczej zachowywać.

Na przykład?

Potrafiłem wszystkich – rodziców, dziadków i rodzeństwo – zawołać o północy do salonu, gdzie stał telewizor, bo tam miało być coś ważnego do obejrzenia. Byłem przekonany, że to będzie o mnie. O mojej misji. Tymczasem, żadnych informacji na mój temat nie było.

Co dało Ci impuls do takiego działania?

Tego dnia lub dzień wcześniej na jednym z kanałów pani prowadząca program puściła oko. Byłem przekonany, że do mnie. To wystarczyło, bym w środku nocy zaprosił rodzinę do obejrzała programu w telewizji.

To może być bardzo istotne dla chorej osoby – jej może się wydawać, że coś jest normalne. Osobom, które patrzą na to z boku – niekoniecznie.

W tym czasie byłeś zakochany.

Kiedy zaczęła się choroba, spotykałem się z dziewczyną. Oficjalnie nie byliśmy parą, ale liczyłem, że kiedyś będziemy. Niestety, trafiłem do szpitala psychiatrycznego, a moja sympatia wyjechała za granicę i kontakt urwał się na pół roku. Ona znalazła sobie kogoś innego i wszystko się posypało.

Jak trafiłeś do szpitala?

Gdy zaczęła się ta choroba, rodzice zabrali mnie do trzech psychiatrów. Z pierwszym z nich nie chciałem rozmawiać, z drugim również. Dopiero trzeci lekarz, który już wcześniej mnie leczył, bo w liceum miałem depresję, przepisał mi leki, które zacząłem brać.

Chciałeś rozmawiać z kimś, kogo znasz?

Tak.

Do szpitala trafiłem, kiedy wybrałem się z rodzicami na zakupy. Gdy jechaliśmy samochodem, moje myśli dały mi znać, że w kinie czeka na mnie moja sympatia. W pewnym momencie otworzyłem drzwi auta i wyszedłem – według mnie samochód już zahamował, rodzice twierdzą, że zrobiłem to, gdy jeszcze jechał – i ruszyłem w stronę kina. Pamiętam, że chciałem się oświadczyć. W międzyczasie rodzice zadzwonili po kartkę. Przyjechało pogotowie. Tata musiał zmusić mnie do wejścia do środka. Gdy jechaliśmy do szpitala, byłem przekonany, że za chwilę się oświadczę. Tylko rodzice zdawali sobie sprawę z tego, jak poważna jest sytuacja. Wtedy trafiłem do szpitala.

Było więcej takich sytuacji?

Przed incydentem z kinem i karetką dostałem, jak to nazywam, „aktualizację” schizofrenii. Moje myśli mówiły mi, że powinienem wyjść z domu. Zrobiłem to. Wziąłem plecak, kilka moich rysunków, krzyż z bierzmowania, różaniec i nikomu nic nie mówiąc, postanowiłem pojechać pociągiem do najbliższego miasta. Po drodze – do stacji miałem około siedmiu kilometrów – zostałem poinstruowany, który pociąg złapać. Gdy już byłem w środku, myśli kazały mi lekko kopnąć konduktora w tyłek. Zrobiłem to! (śmiech). Dziś już nie pamiętam, co to był za pan, gdybym wiedział, to na pewno bym go przeprosił. Na szczęście nie kopnąłem go mocno. Odepchnął mnie i tyle. Żadnej bójki nie było.

Gdy wyszedłem z pociągu, myśli „powiedziały mi”, że mam się dziś oświadczać wspomnianej wcześniej dziewczynie, więc zacząłem szukać fryzjera, w końcu na zaręczynach trzeba jakoś wyglądać (śmiech). Po drodze dostałem przeciek, że w pobliskim warsztacie samochodowym jest dla mnie zorganizowane przyjęcie, na którym odbiorę pierścionek. Włamałem się tam i wybiłem szybę w stojącym wewnątrz samochodzie. Chociaż dziś nie widzę w tym żadnego sensu, wtedy było inaczej. W międzyczasie ktoś zadzwonił po policję. Gdy wydostałem się na zewnątrz, przeskakując przez mur, zostałem aresztowany i zamknięty na 48 godzin. Zabroniłem policji dzwonić do rodziny, bo byłem przekonany, że cały świat mnie obserwuje. Nie widziałem potrzeby mówić o tym rodzicom, skoro w telewizji leci transmisja na żywo. Tymczasem oni bardzo mocno przeżywali moje zniknięcie. Po dwóch dobach odebrali mnie z aresztu. Potem była sytuacja z karetką i szpital.

Co działo się w szpitalu?

Brałem leki. Muszę przyznać, że do tej pory psychoza była dla mnie pozytywna, dawała kopa i energię, nakręcała. Jak zacząłem brać leki, moje samopoczucie bardzo się pogorszyło.

Miałeś później kontakt z Twoją sympatią?

Po pół roku wróciła z zagranicy, a po kolejnym pół – powiedziałem jej o schizofrenii.

Jak zareagowała?

Chyba nie była zdziwiona. Być może już od kogoś wiedziała.

A rodzice?

Rodzice byli i są dla mnie wsparciem. Ale gdy pojawiła się choroba, bardzo to przeżywali.

W szpitalu miałem rozmowy z psychologiem i psychiatrą. Rodzice też z nimi rozmawiali. Lekarze powiedzieli, że to wygląda na schizofrenię. Pamiętam, że gdy zacząłem brać leki i gorzej się czuć, papieżem był Benedykt XVI. Byłem zły na niego. Uważałem, że to wszystko jego wina. Kazałem mu natychmiast przyjechać i się wytłumaczyć (śmiech).

Rodzice odwiedzali mnie w szpitalu prawie co drugi dzień. Byłem zły także na nich. Bywało, że wulgarnie ich wyzywałem. Bałem się, że nigdy stamtąd nie wyjdę.

Jak wyglądał moment, w którym dowiedziałeś się, że jesteś chory?

To nie moment, ale trwająca lata praca nad sobą. Kiedyś myślałem, że mówi do mnie Bóg, więc słuchałem pojawiających się w mojej głowie myśli. Teraz, paręnaście lat później, myśli nadal mi towarzyszą. Ich natężenie jest jednak mniejsze, a ja nauczyłem się z nimi żyć. Traktuję je jak szum wiatru, nie są we mnie, ale gdzieś z boku.

Wspomniałeś, że w liceum miałeś depresję.

Tak. Trwała prawie 5 lat. Byłem wtedy bardzo zamknięty w sobie i chodziłem na spotkania do pani psychoanalityk. Dzięki niej zacząłem się otwierać i pracować nad sobą. Udało mi się zdać maturę i pójść na studia artystyczne. Ale niestety wtedy zaczęła się schizofrenia.

Nie byłeś nigdy zły na Boga za to, co Cię spotkało?

Tak, byłem. To moment moich największych cierpień. Mogłem przez chorobę odrzucić Boga. Moja schizofrenia była na tle religijnym. Dowiadując się, że to, co słyszysz w głowie, jest nieprawdziwe, że musisz to wszystko odrzucić, możesz łatwo odrzucić również Boga. Nagle ktoś ci mówi, że to wszystko jest wynikiem choroby, wyobraźni, chemii w mózgu itd. Na szczęście jakoś udało mi się to rozdzielić.

Zawsze byłeś wierzący?

Urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej. Jako dziecko chodziłem w niedzielę do kościoła, ale to była płytka wiara, można powiedzieć dziecinna. Jak życie w liceum mi dokopało, zacząłem się więcej modlić.

Na studiach poznałem ciekawe osoby, zaangażowałem się w duszpasterstwo akademickie, zacząłem częściej czytać Pismo Święte i interesować się wiarą.

Co w schizofrenii jest najtrudniejsze?

Wie o tym bardzo mało osób, tylko najbliżsi i pani psychoanalityk, która mi towarzyszyła. To działo się w dwóch pierwszych latach choroby, kiedy już regularnie brałem leki. Trudno to opisać… Nazywam to ogniem wewnętrznym. Wyobraź sobie stos, na którym płonie człowiek. W moim przypadku ten ogień czułem w środku, w całym ciele i nie mogłem się z niego wydostać. Na zewnątrz byłem osowiały i apatyczny. W środku – rozdzierany przez silny, psychofizyczny ból. W tym stanie każda minuta powinna być minutą samobójstwa. To stan nie do wytrzymania, jakbyś miał w środku granat, który cały czas wybucha, a ty nie możesz umrzeć – żyjesz pomimo tego. Trwało to miesiące, a ja codziennie modliłem się do Boga o śmierć, bo ze względu na miłość do rodziny nie chciałem popełnić samobójstwa. W tym czasie myśli w mojej głowie wyzywały, wyklinały Boga i bluźniły Mu.

Było mi ciężko wykonać nawet proste codzienne czynności. Działo się to na trzecim roku studiów licencjackich. W takim stanie zdałem licencjat, ale tak naprawdę mógłbym dostać medal już za samo istnienie. Nikomu tego nie życzę; to, co wtedy czułem, było jak męki piekielne. Cierpiąc na depresję, wydawało mi się, że już gorzej być nie może. Jak się jednak okazało, może.

Najgorsze już za Tobą?

Myślę, że gorzej może być tylko w piekle. Wierzę, że ono istnieje i częściowo tego doświadczyłem. Oczywiście wszystkiego jeszcze nie wiem, mam wiele pytań, które na modlitwie zadaję Panu Bogu. Na szczęście z wieloma rzeczami w życiu się pogodziłem – z chorobą, z lekami, z tym, że jestem po nich otępiały. Ale jedno jest pewne – z Bogiem można wszystko przetrwać.

Co powiedziałbyś ludziom, którzy cierpią na schizofrenię lub zmagają się z depresją?

W depresji, a jeszcze bardziej w schizofrenii bardzo potrzebne jest wsparcie środowiska, zwłaszcza rodziny. Moja musiała trochę poznać chorobę.

Jeśli mamy do czynienia z chorobą zdiagnozowaną przez lekarza, radzę brać leki i nie przerywać leczenia. Ja po kilku latach próbowałem odstawić leki; chciałem zobaczyć, jak będę funkcjonował bez nich. Zacząłem zmniejszać dawki – od razu nie wolno przerywać leczenia. Przetrwałem tak trzy dni – trzy dni bez leków. Natychmiast nastąpił nawrót choroby. Wszystko było oczywiście pod kontrolą lekarza, wiedzieli o tym również moi rodzice. Wewnętrznie czułem się coraz gorzej, myśli zaczynały być bardziej natrętne. Od razu wróciłem do brania lekarstw.

Jeśli jest wskazanie, by iść do szpitala, również polecam to zrobić; leki zostaną szybciej i lepiej dobrane.

Bardzo ważny jest kontakt z Panem Bogiem i życie sakramentami. Ja bez tego bym sobie nie poradził. Skoro Bóg z nas nie rezygnuje, my również z Niego nie rezygnujmy. On w nas wierzy. Warto zaryzykować i prowadzić prawdziwie chrześcijańskie życie. Nawet wtedy, gdy mamy wątpliwości i pytania.

Ludzie do chorób psychicznych mają różne podejścia – albo negują branie leków, twierdząc, że to działanie szatana, albo odwrotnie – całkowicie odcinają się od spraw duchowych. Tymczasem ważne jest rozeznanie. Warto skonsultować się zarówno z lekarzem, jak również z egzorcystą. Rodzina też może to zrobić, dla pewności.

I na koniec, po kilku latach jak poczułem się lepiej, wsiadłem na rower, zacząłem też biegać. Jest super.

Wspomniałeś o egzorcyście. Konsultowałeś się z nim?

Tak, po trzech lub czterech latach schizofrenii; w sumie byłem u niego dwa razy. Stwierdził on, że mój przypadek wygląda na chorobę i należy brać leki. Powiedział też, że trzeba próbować wyleczyć chorobę, a jeśli to się nie uda – spróbować ją pokochać. Te słowa bardzo mocno dotknęły mojego serca. Gdy powiedziałem mu o wielu moich wątpliwościach, odparł: „Pan Bóg pana bardzo kocha i ma dla pana piękny plan – to jedno jest pewne”.

Bardzo się wzruszyłem. To piękne. Też w to wierzę!

Dziś, po kilku latach choroby i brania leków, gdy natężenie myśli jest mniejsze, lubię często spacerować blisko przyrody. Pewnego razu odczułem wewnętrznie coś, co napełniło mnie pokojem. Było to coś zupełnie innego niż myśli, które do tej pory pojawiały się w mojej głowie. Jakbym usłyszał zdanie: „szaleję z miłości do ciebie, jesteś mi potrzebny tutaj”. Może to tylko podszept choroby, a może… naprawdę głos Boga? Jedno jest pewne, to doświadczenie było samo w sobie bardzo dobre i dzisiaj się potwierdza. Pamiętam, że gdy to poczułem, z oczu popłynęły mi łzy.

Nie dziwię się. Wygląda na to, że dziś jest naprawdę dobrze.

Mogę nawet powiedzieć, że bardzo dobrze!

Jesteś szczęśliwy?

Mimo mojej choroby i tego, że często czuję się źle – wciąż niestety tak jest – doświadczam teraz luksusu! Mimo zmęczenia, osowiałości i myśli, które wciąż pojawiają się w mojej głowie, zauważam bardzo dużo dobra. Cieszą mnie proste rzeczy. Radość sprawia mi nawet zmienna, polska pogoda! To, że mamy cztery pory roku. Naprawdę napełnia mnie to radością!

Wiem, że działasz też w swojej parafii.

To prawda, jestem zaangażowany. Brałem udział w grupie synodalnej, należę do kręgu biblijnego. Niedawno założyliśmy ze znajomymi scholę parafialną. Nawet jeśli z jakiegoś powodu mam przerwę w zaangażowaniu, wszystkie te dzieła ogarniam modlitwą.

Jesteś we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Jak najbardziej! Widzę, że jestem potrzebny! Przetrwałem wiele trudnych doświadczeń, ale wierzę, że życie jest jeszcze przede mną. Chociaż nie wiem, ile lat mi zostało, jedno jest pewne – patrzę na przyszłość z wielką nadzieją.

Wszystko, co najlepsze, jest jeszcze przed nami i nigdy się nie skończy.

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl

CategoriesLifestyle
Piotr Kosiarski

Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek, dziś jestem dziennikarzem, a moją największą pasją jest podróżowanie. To ono sprawia mi frajdę i mobilizuje do pisania. Uważam, że rzeczy materialne starzeją się i tracą na wartości, a radość z podróżowania jest ponadczasowa i bezcenna. Moim ulubionym kierunkiem jest północ, a dokładniej wszystko „w górę” od pięćdziesiątego równoleżnika. Od miast wolę naturę, najlepiej oglądaną z okna pociągu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *