M

Miejsca, do których nie dociera światło

Piszę, bo podobno „papier przyjmie wszystko” i chyba po ludzku chcę się komuś wygadać. Kiedy miesiąc temu ktoś mówił, że obawia się nowego wirusa, myślałem sobie, że jest przewrażliwiony. Przecież „takie rzeczy się nie zdarzają”, a już na pewno „nie dotyczą mnie i mojego otoczenia”. Stało się inaczej – świat zatrzymał się w miejscu, a na szali ważą losy miliardów ludzi, którzy – jeśli nie zostanie odkryta szczepionka – zarażą się groźnym patogenem. W gruzach legły również moje plany wakacyjne, które (jak się okazuje) znaczyły dla mnie więcej, niż mi się wydawało.

Zdjęcie główne: Christian Grab / Unsplash

Już od kilku lat nie wyobrażam sobie, że można przynajmniej raz w roku gdzieś nie polecieć. Podróżowanie (odkrywanie świata i pisanie o nim) stało się częścią mnie do tego stopnia, że żyłem w „uzależnieniu” od planowania, podróżowania i pisania; dosłownie od urlopu do urlopu. Dokładnie miesiąc temu przygotowywaliśmy się ze znajomymi do odwiedzenia Izraela; moim pragnieniem było spędzenie nocy w bazylice Grobu Pańskiego, słuchanie koptyjskich śpiewów i modlitwa wśród dymu kadzidła – okazało się, że nie tylko nie polecę do Izraela, ale najbliższe święta (wyjazd do Ziemi Świętej miał być ich „przedłużeniem”) spędzę w mieszkaniu – bez bliskich i możliwości uczestniczenia w liturgii. W czerwcu lub lipcu planowałem wyrwać się gdzieś dalej. Teraz – wciąż chyba nie wierzę w to, co się dzieje – siedzę zamknięty w czterech ścianach i czuję, jak niewiele ode mnie zależy. Nie wypalił nawet zwykły wyjazd w góry, który w marcu planowałem z grupą przyjaciół.

Doceniamy coś dopiero wtedy, kiedy to tracimy.

Pandemia koronawirusa ma jednak więcej skutków; odejście od codziennych zajęć sprawiło, że zacząłem więcej czasu poświęcać na układanie i porządkowanie siebie (skoro nie da się ogarnąć tego, co „na zewnątrz”, może da się zadbać o to, co „w środku”). Nie jest łatwo. Dużo myślę o moich zranieniach z przeszłości (które świadomie nazywam); im bardziej ten proces postępuje, tym bardziej czuję, jak każda część mojej duszy tęskni za czymś (za Kimś) większym, dającym sens, pokój i nadzieję. Za Bogiem.

Przed wprowadzeniem surowych wytycznych przez rząd, chodziłem codziennie na mszę (z zachowaniem wszystkich zasad bezpieczeńtwa); po wprowadzeniu nowych obostrzeń – przestałem. W czasie ostatniej mszy, na której byłem (czułem jakby to była ostatnia Eucharystia w moim życiu), odprawiający ją starszy kapłan, z wielkim bólem mówił, że jutro nie będziemy mogli już zobaczyć się w takim składzie. Rozpłakałem się. Nie jestem święty – w przeszłości bywało, że w ogóle nie chciało mi się chodzić do kościoła (także w niedzielę); teraz czuję, jakby odebrano mi coś cennego – podobnie było na Islandii, kiedy nadchodził sobotni wieczór, a od najbliższej mszy dzieliły mnie dziesiątki (jeśli nie setki) kilometrów (przeczytasz o tym tutaj). Doceniamy coś dopiero wtedy, kiedy to tracimy.

W pobliżu Magadanu znajdowała się największa grupa obozów pracy przymusowej w Związku Radzieckim.

Bardzo to wszystko koresponduje z historią usłyszaną (w pewnym sensie dzięki mojemu bratu) od siostry zakonnej, która spędziła kilka lat w Magadanie – odciętym od świata mieście w północno-wschodniej Rosji, blisko Kamczatki. Podobno do tego odizolowanego miejsca łatwiej dopłynąć statkiem, niż dotrzeć lądem (byłoby w tym sporo prawdy, bo pokrywająca znaczną część Syberii wieczna zmarzlina, to prawdziwe przekleństwo budowniczych dróg i lini kolejowych). Za każdym razem, gdy oglądam w sieci zdjęcia Magadanu i otaczających go dzikich okolic, czuję jak moje serce bije szybciej, chcąc wyrwać się z czterech ścian na otwartą przestrzeń. Jednak nawet dziewicza syberyjska przyroda nie jest w stanie ukryć bolesnych wspomnień, które wsiąknęły w tę ziemię; w pobliżu Magadanu (Kołyma) znajdowała się największa grupa obozów pracy przymusowej w Związku Radzieckim. Więźniowie pracowali w ekstremalnie niskich temperaturach (minus pięćdziesiąt cztery stopnie Celsjusza) przy wyrębie lasów, budowie infrastruktury i w kopalniach. Ze względu na morderczą pracę i bardzo złe warunki bytowania śmiertelność w kołymskich obozach wynosiła osiemdziesiąt procent; zginęło w nich od dwóch do czterech milionów ludzi. Na gwałconych w obozach kobietach dokonano tysięcy aborcji, często bez znieczulenia (czasami były to aborcje nawet w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży, kiedy dziecko waży już dziewięćset gramów). Nie potrafię sobie nawet wyobrazić ogromu bólu i cierpienia, który dotknął Kołymy. Równie tragiczne jest to, że w Magadanie (w którym wciąż żyją ludzie pamiętający te okropności) jeszcze niedawno nie było katolickiego księdza. Dopiero kilka lat temu, dzięki alaskańskiemu biskupowi, do Magadanu dotarł kapłan. Postanowił on, wspólnie z prawosławnym duchownym, że wybierze się do dawnych łagrów, by pomodlić się i pobłogosławić ziemię, którą skropiła krew milionów ludzi; on i jego towarzysz byli prawdopodobnie pierwszymi kapłanami, którzy dotarli do tego miejsca od czasu likwidacji obozów. Podobno gdy wbijali w ziemię krzyże (ksiądz katolicki wbijał prosty krzyż z dwóch belek, kapłan prawosławny – krzyż z trzecią belką u dołu), ziemia zaczęła pękać, wydając jęki podobne do płaczu i wycia pełnego cierpienia, jakby tłumiony od dziesięcioleci ból w końcu znalazł ujście. Gdy to usłyszałem, zjeżyły się włosy na mojej głowie.

Ta opowieść dała mi do mylenia; wyobraziłem sobie jak bardzo puste i ciemne są „przestrzenie”, w których nie ma Boga (nie znaczy to, że Bóg jest gdzieś nieobecny, mam bardziej na myśli „miejsca”, do których nie został On jeszcze zaproszony aktem ludzkiej woli). Były to kołymskie łagry, mogą to być indywidualne i zbiorowe cierpienia ludzkości (których nie brakowało i nie brakuje dzisiaj) i w końcu – w moim przypadku – zranienia z przeszłości, rutyna i pozorne poczucie kontroli.

Kiedy świat znowu nabierze tempa, a my wrócimy do naszych zajęć, wejdziemy w rzeczywistość „po koronawirusie”.

Jest już w pół do szóstej, a za oknem wciąż świeci słońce; od kiedy zaczęła się pandemia, dzień znacznie się wydłużył (choć w tym roku wyjątkowo niepostrzeżenie). Normalnie wracałbym teraz z pracy albo przygotowywałbym się do treningu nurkowego; wieczorem pewnie zacząłbym planować weekend – może pojechałbym w góry, a może do domu, bo już dawno nie odwiedziłem bliskich. Z przyczyn niezależnych ode mnie jestem zamknięty w mieszkaniu – nie planuję, nie mam żadnych oczekiwań. Po prostu jestem. Na pustyni. Czy można było sobie wyobrazić lepsze rekolekcje? Niezależnie od tego, jak długo potrwają, chcę skończyć proces, który zacząłem – nazwać zranienia, oddać je Chrystusowi i wybaczyć – sobie i innym; wbić krzyż w przestrzeń mojego „poukładanego” życia, skruszyć skorupy, pod które już nie chciałem zaglądać. Ostatni raz. Raz a dobrze. Trudno, jeśli będzie bolało.

Kiedy świat znowu nabierze tempa, a my wrócimy do naszych zajęć, wejdziemy w rzeczywistość „po koronawirusie”; czy nam się to podoba czy nie, ta sprzed pandemii już przeszła do historii. Nie zapomnimy tak łatwo o strachu, maseczkach, myciu i dezynfekowaniu rąk. Nawet jeśli lato będzie spokojne i uda nam się choć na chwilę odetchnąć (może nawet gdzieś pojechać), jesienią znowu może pojawić się strach. Nie potrafię znaleźć w tym sensu. Ale jeśli te trudne doświadczenia mają mi coś pokazać, to chyba właśnie pustkę i ciemność „przestrzeni”, do których jeszcze nigdy nie dotarło światło Boga.

CategoriesLifestyle
Piotr Kosiarski

Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek, dziś jestem dziennikarzem, a moją największą pasją jest podróżowanie. To ono sprawia mi frajdę i mobilizuje do pisania. Uważam, że rzeczy materialne starzeją się i tracą na wartości, a radość z podróżowania jest ponadczasowa i bezcenna. Moim ulubionym kierunkiem jest północ, a dokładniej wszystko „w górę” od pięćdziesiątego równoleżnika. Od miast wolę naturę, najlepiej oglądaną z okna pociągu.

  1. Katy says:

    Dziwny ten czas. Każdy wędruje wgłąb siebie, bo to mu zostało. Po sprzątnięciu szaf, garaży, piwnic i strycóow, po uporządkowaniu wiecznie szwędających się papierów, przychodzi kolej na własne wnętrze. I dobrze nam tak!

  2. daruxa says:

    W momencie, w którym ograniczono możliwość udziału we Mszy świętej i zasugerowano łączenie się online, również dotarło do mnie, że doceniamy coś dopiero wtedy, kiedy to tracimy. Też mi szkoda i tęsknię już do swobodnego wyjścia do kościoła. I niesamowicie oczekuję końca nakazu zakrywania ust i nosa w przestrzeni publicznej. Wcale nie jest to fajne. Całe szczęście, że chociaż do pracy mogę chodzić normalnie. Piękne plany podróżnicze. Wierzę, że uda się je kiedyś zrealizować.
    PS. Bardzo ładne zdjęcie dołączone do tekstu. Mam podobne na tapecie w komputerze i nie tylko 🙂 Coś mnie fascynuje w takim zamglonym lesie.
    Pozdrowienia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *