O

O tym, jak z Roxette przejechałem Stany

Tamtego dnia niebo zmieniło się w olbrzymi, trójwymiarowy ekran, a „wyświetlany” na nim obraz przypominał niekończący się teledysk, idealnie pasujący do słuchanej muzyki.

Zdjęcie główne: Ryan Hafey / Unsplash

Kilka dni temu dowiedziałem się o śmierci kolejnego genialnego muzyka; tym razem do wieczności odeszła Marie Fredriksson, wokalistka zespołu Roxette. Nie pisałbym tego tekstu, gdyby nie miłość do muzyki szwedzkiego duetu, która towarzyszy mi przez całe życie, szczególnie w czasie moich podróży. Całkiem serio – albumów Roxette (a od niedawna również Coldplay) słucham w czasie wszystkich bliskich i dalekich wyjazdów.

Dowiadując się o śmierci Marie, bardzo się zasmuciłem; z Roxette wiąże się wiele pięknych wspomnień, w tym jedno szczególne, o którym chcę wam opowiedzieć.

2 tys. kilometrów za kółkiem

W lipcu 2018 roku pierwszy raz w życiu (i mam nadzieję nie ostatni) wyruszyłem do Ameryki Północnej. Wspólnie z bratem zaplanowaliśmy trwającą trzy tygodnie podróż przez Kanadę i Stany Zjednoczone, w czasie której głównym środkiem transportu był samochód. Mieliśmy nim pokonać olbrzymią odległość dzielącą Seattle na Zachodnim Wybrzeżu i leżące nad Jeziorem Michigan Chicago; włączając w to dojazdy do parków narodowych, zebrało się w sumie jakieś 4 tys. kilometrów za kółkiem (prawdopodobnie nawet więcej). Najdłuższa odległość, jaką mieliśmy do przejechania bez zatrzymywania się na dłużej, wynosiła ponad 2 tys. kilometrów – z Parku Narodowego Yellowstone do Chicago.

Na pokonanie odległości, która w Europie oznaczałaby przejazd samochodem z Oslo do Rzymu mieliśmy około dwóch dni.

Nie ukrywam, że bardzo obawiałem się tej jazdy. Plułem sobie w brodę, że zaplanowaliśmy podróż, uwzględniając tak długi i – jak sądziłem – monotonny przejazd przez Wielkie Równiny, na których przecież „nic nie ma”. Na pokonanie odległości, która w Europie oznaczałaby przejazd samochodem z Oslo do Rzymu mieliśmy około dwóch dni. Chociaż planowaliśmy często się zmieniać, perspektywa spędzenia kilkudziesięciu godzin w jadącym prawie bez przerwy samochodzie (z noclegiem w namiocie, gdzieś po drodze) nie napawała mnie optymizmem, tym bardziej że mój kręgosłup nie był w najlepszej formie.

Gdy wyjechaliśmy z Yellowstone, rozpoczęła się długa i monotonna podróż na wschód. Pierwszego dnia dojechaliśmy tylko do Mount Rushmore – wykutych w skale głów prezydentów. To zaledwie 1/3 całej trasy. Oznaczało to, że drugiego dnia będziemy mieli do pokonania dwa razy tyle. Miałem przez to kiepski humor i nie umiałem cieszyć się podróżą.

Z odsieczą przyszła muzyka

Uwielbiam słuchać muzyki, szczególnie w czasie podróży. Nigdy nie rozstawałem się z walkmanem, discmanem, odtwarzaczem PM3 i w końcu ze smartfonem, do którego mogłem podłączyć słuchawki. Zawsze gdy zanurzam się w muzyce, włączają się emocje, które poruszają moje serce. Było tak już wiele lat temu, gdy wspólnie z moim starszym rodzeństwem jeździłem w góry, słuchając w samochodzie kaset Sinéad O’Connor, The Corrs, The Cranberries i Roxette.

Piosenki Roxette świetnie nadają się do jazdy samochodem. Są dynamiczne i różnorodne.

Być może właśnie dlatego, gdy usiadłem za kierownicą i mentalnie nastawiałem się na przejechanie 1,5 tys. kilometrów, sięgnąłem po telefon, żeby włączyć muzykę. Bez większego namysłu wybrałem album z dwudziestoma najlepszymi piosenkami Roxette i dziś wiem, że była to najlepsza decyzja, jaką wtedy podjąłem. Tamtego dnia muzyka Roxette dała mi siłę, żeby zacząć cieszyć się podróżą i pokonać olbrzymią odległość dzielącą mnie od Chicago.

Piosenki Roxette świetnie nadają się do jazdy samochodem. Są dynamiczne i różnorodne. W repertuarze szwedzkiego zespołu nie brakuje energetycznych pobudzaczy, spokojnych ballad i majestatycznych uspokajaczy. Każdy z kawałków Roxette idealnie pasował do przestrzeni Dakoty Południowej i Minnesoty.

Z Roxette pod amerykańskim niebem

Wielkie Równiny to rozległa kraina leżąca we wschodniej części Ameryki Północnej, na terenie Kanady i Stanów Zjednoczonych. Niemal całkowicie porasta ją trawa, nie licząc lasów łęgowych wzdłuż Missisipi oraz jej licznych dopływów.

Może się wydawać, że płaska, trawiasta przestrzeń, na której nie ma nic oprócz stodół i silosów na zboże, jest monotonna, a jazda autostradą przez kilkaset kilometrów, bez ruszania kierownicą, to udręka. Nic bardziej mylnego! Muzyka Roxette i pewien geograficzny fenomen (o którym napiszę za chwilę) sprawiły, że podróż przez Wielkie Równiny była doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Od tamtego dnia minęły już prawie dwa lata, a ja wciąż jestem za niego wdzięczny.

Tamtego dnia niebo zamieniło się w olbrzymi, trójwymiarowy ekran, a „wyświetlany” na nim obraz przypominał niekończący się teledysk, idealnie pasujący do słuchanej przez nas muzyki. To był totalny odlot.

Gdy tylko pokonaliśmy wzgórza Black Hills i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń Wielkich Równin, zauważyłem, że nad nami dzieje się coś niezwykłego. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika, ale barwy amerykańskiego nieba różnią się od tych, jakie na co dzień widzimy nad naszymi głowami. Być może to zasługa kontynentalnego klimatu, który rządzi się innymi prawami niż morski i przejściowy (właśnie pod ich wpływem pozostaje większa część Europy). Żyjąc w Polsce, nie widzimy tych samych barw światła i nie doświadczamy dynamizmu amerykańskiej pogody.

W czasie podróży po Kanadzie i USA już kilka razy przekonałem się, jak piękne potrafią być wschody i zachody słońca nad Ameryką Północną. Jednak tamtego dnia niebo zamieniło się w olbrzymi, trójwymiarowy ekran, a „wyświetlany” na nim obraz przypominał niekończący się teledysk, idealnie pasujący do słuchanej przez nas muzyki. To był totalny odlot. Rankiem niebo powitało nas świeżym błękitem i bielą oświetlonych słońcem cumulusów; po południu zaskoczyło chmurami czarnymi jak smoła i błyskawicami przypominającymi o potędze natury, a wieczorem zachwyciło feerią wszystkich odcieni czerwieni. Kiedy zapadła noc, nad autostradą rozbłysły gwiazdy i księżyc, odbijające się w tafli rozlanej na wiele kilometrów Missisipi.

Prowadziłem samochód, obserwując przyrodę i słuchając albumu szwedzkiej grupy, której muzyka od tamtej pory już zawsze będzie mi się kojarzyć z amerykańskim niebem. Dopiero w nocy oddałem bratu kierownicę.


Dzisiaj, gdy wracam pamięcią do tamtego dnia i przypominam sobie o muzycznej podróży przez Stany, dziękuję Bogu za pogodę, niebo, przestrzeń, Roxette i Marie Fredriksson. Chociaż nie ma jej już z nami, zostawiła po sobie wiele godzin wspaniałej muzyki, która – mam nadzieję – będzie mi towarzyszyła w czasie jeszcze niejednej podróży i odkrywania piękna świata. Ostatecznie, wszystkie nasze drogi i tak prowadzą do jednego celu. Wierzę, że Marie już tam na nas czeka.

Zobacz film z mojej podróży do Ameryki Północnej:

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu DEON.pl

CategoriesPodróże
Piotr Kosiarski

Kiedyś pracowałem jako pilot wycieczek, dziś jestem dziennikarzem, a moją największą pasją jest podróżowanie. To ono sprawia mi frajdę i mobilizuje do pisania. Uważam, że rzeczy materialne starzeją się i tracą na wartości, a radość z podróżowania jest ponadczasowa i bezcenna. Moim ulubionym kierunkiem jest północ, a dokładniej wszystko „w górę” od pięćdziesiątego równoleżnika. Od miast wolę naturę, najlepiej oglądaną z okna pociągu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *